wtorek, 27 lipca 2010

Na paznokciach dziś. . .

Zainspirowana Klubem Lakierowym (KLIK) i kawałem dobrej roboty, którą odwalają tam dziewczyny, postanowiłam zapoczątkować własną lakierową serię na niniejszym blogu. U mnie pewne manie przychodzą falami, no i właśnie ostatnimi czasy zaczęła się u mnie mania lakierowa. Przyczyn jest kilka: odkrycie przeze mnie świata blogów (tak, ja dziecko YouTuba blogów nie czytałam wcześniej nigdy i biję się z tego powodu teraz solennie w pierś!), a co za tym idzie, nowych marek na rynku polskim i zagranicznym, nie ukrywam również, że wpływ miała na mnie moja droga koleżanka anjaq (którą w tym miejscu serdecznie pozdrawiam:*), bo wiadomo, że jak już jest z kim o manii pogadać, to rozkręca się ona na dobre! Znacie to skądś? :)

Ok, koniec dygresji, których jakoś nie potrafię uniknąć w swoich postach, przechodzimy do konkretów! Na paznokciach dziś... lakier z firmy Lovely z letniej serii Crystal Strenght, zakupiony wczoraj w Rossmanie za 5,89 zł. Ostatnio marka Lovely wciąż obijała mi się o uszy, a że nigdy wcześniej nie zostałyśmy sobie przedstawione, w końcu wiedziona pochlebnymi opiniami postanowiłam zajrzeć na stoisko i się zaanonsować. Przyznam szczerze, że nie mam zazwyczaj zaufania do produktów w takiej cenie. Często (choć nie zawsze!) sprawdza się porzekadło "Tanio kupujesz, dwa razy kupujesz" i osobiście wolę od razu zainwestować w nieco droższy produkt, niż eksperymentować z tańszym, co najczęściej i tak prowadzi do tego, że prędzej czy później kupuję ten droższy. Tym razem jednak, jako że uwielbiam wypróbowywać nieznane, dałam się skusić. Oto efekt mojej dzisiejszej "pracy artystycznej":

Niestety, nie jestem do końca zadowolona z efektu. W buteleczce lakier prezentuje się bardzo ładnie, jest to łososiowy róż, jednakże po pomalowaniu (na zdjęciach widzicie dwie warstwy w świetle dziennym bez flesza z O.P.I. Rapid Dry Top Coat, kolor jest oddany bardzo wiernie) odcień zdecydowanie bardziej wpada w pomarańcz niż róż i powstaje taka swoista żarówa (z pewnością to, jak prezentuje się kolor, zależy w dużej mierze od naszego odcienia skóry). Po nałożeniu jednej warstwy lakier wygląda tragicznie, strasznie smuży (wąski pędzelek nie ułatwia aplikacji), ale druga warstwa daje już zadowalający efekt, ma kremowe wykończenie (takie lubię najbardziej, na inne najczęściej nawet nie zwracam uwagi.) Myślę, że może to być dobry duplikat dla China Glaze Peachy Keen z kolekcji Up in the Air, choć tamten wydaje się jeszcze bardziej pomarańczowy (zdjęcie zaczerpnięte z htttp://www.vampyvarnish.com)

Mimo iż produkt ma swoje wady i spodziewałam się nieco innego koloru, to jestem zdania, iż jest on jak najbardziej godny polecenia. Wiadomo, że za tę cenę nie ma co się spodziewać jakości O.P.I., ale nie jest to również produkt funta kłaków wart, jak co niektóre o wiele droższe lakiery uznanych marek. Gama kolorystyczna pozostałych lakierów z tej serii odpowiada aktualnym letnim trendom, znajdziemy tam odcień zieloni, żółci, fioletu, różu. Cieszę się, że "odkryłam" dla siebie tę markę, którą do tej pory omijałam szerokim łukiem. Z pewnością moja kolekcja nie powiększy się teraz o całą masę produktów z Lovely, ale kto wie, czy nie znajdę tam jeszcze kiedyś jakiejś perełki.


Co sądzicie o takiej lakierowej serii? Mi ta idea bardzo się podoba, bo będę miała motywację, by wszystkie moje lakiery traktować sprawiedliwie, regularnie zmieniać odcienie i być może przeprosić się z niektórymi kolorami;)

Trzymajcie się łososiowo-brzoskwiniowo!
xoxo
mojaKOSMETYKOmania

poniedziałek, 26 lipca 2010

Kosmetyczne wtopy (?)

Zdarzało się Wam czasem kupić jakiś kosmetyk, testować go jakiś czas i dojść do wniosku, że nie wiecie, co tak naprawdę macie o nim sądzić? Nie ma nic gorszego niż kosmetyczna konsternacja, no bo skąd niby mamy wiedzieć, czy dany produkt kupić ponownie, czy może jednak dać sobie z nim spokój i wypróbować coś innego... W przeciągu ostatnich kilku miesięcy znalazło się kilku takich delikwentów w mojej kosmetyczce i postanowiłam się dziś z Wami podzielić moim bardzo niesprecyzowanym zdaniem na ich temat. Może Wy mi podpowiecie, co tak naprawdę powinnam o nich myśleć, oczywiście, jeśli miałyście z nimi kiedykolwiek styczność:)

Na pierwszy ogień pójdzie suchy szampon do włosów marki SEPHORA. Z pewnością nie uszło Waszej uwadze, że jestem wielką fanką YouTubowych filmików poświęconych makijażowi, pielęgnacji i wszystkim innym tematom, które my - kobiety lubimy najbardziej. Właśnie na YT po raz pierwszy usłyszałam o istnieniu takiego cuda ja dry shampoo, czyli po prostu szamponu na sucho (och, ileż to rzeczy można się dowiedzieć z YT, nieprawdaż?). Bardzo zaciekawił mnie ten produkt. Kto ma krótkie włosy ten wie, jaka to czasami potrafi być katorga. Wieczorne mycie włosów i kładzenie się spać z mokrymi bez jakichkolwiek zabiegów stylizacyjnych kończy się poranną katastrofą. Zdarzało Wam się zerknąć rano w lustro i z przestrachem stwierdzić, że każdy włos sterczy w inną stronę? Zakładam, że nie tylko ja miewam ten problem. Krótkie włosy niestety wymagają porannego mycia i mozolnego układania, lubią się również przetłuszczać, dlatego poszukiwałam produktu, który mógłby nieco ułatwić moje życie i zaoszczędzić mi trochę, jakże cennego o poranku czasu. Mój wybór padł właśnie na suchy szampon z Sephory.

Jak to działa w teorii? Szampon ma formę białego proszku, który rozpylamy z odległości ok. 15-20 cm na pasma włosów, czekamy aż produkt osiądzie i następnie po chwili wytrzepujemy go z włosów. Proszek ma za zadanie wchłaniać nadmiar łoju. Jak to działa w praktyce? Podczas pierwszej aplikacji część produktu dostała mi się do ust i, pomijając fakt, że to na pewno nie było zdrowe, później przez pół dnia czułam proszek między zębami. Z czasem nauczyłam się już aplikować go z zamkniętymi ustami i najlepiej wstrzymując oddech. Produkt zadziałał, zdecydowanie włosy zostały odświeżone, choć za sprawą proszku w dotyku były nieco chropowate. O objętości, którą obiecuje nam producent wielkimi czerwonymi literkami na opakowaniu, możemy jednak zapomnieć. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu buteleczka opróżniła się po ok. 5 użyciach. Tego się nie spodziewałam od szamponu za 35 zł! Ostateczny bilans jest taki, że nie wiem, co mam myśleć o tym produkcie. Zdecydowanie ułatwia życie, bo możemy sobie pozwolić na nieco rzadsze mycie włosów (ja po prostu nienawidzę uczucia nieświeżych włosów, doprowadza mnie to do szału!), co znowu zaoszczędza nam wspomniany już czas. Z drugiej jednak strony produkt ma wiele minusów i do najtańszych nie należy (choć jest zdecydowanie najkorzystniejszy cenowo wśród tego typu produktów, bo w Sephorze znajdziemy suche szampony i za 100 zł!). No i jestem w kropce... A może Wy znacie podobny produkt godny polecenia? Wszelkie wskazówki mile widziane:)

Kolejny produkt wzbudzający we mnie kosmetyczną konsternację to specyfiki do twarzy marki, którą "wykukałam" w Douglasie przy kasie i zachęciły mnie ładnym opakowaniem... Niestety jestem istotą bardzo podatną na wszelkie chwyty marketingowe: jakaś nowinka, ładne opakowanie, coś niespotykanego - na pewno wyląduje prędzej czy później w moim koszyku... Przekleństwo, ale przynajmniej mam Wam o czym pisać;)


Czyż opakowanie nie przykuwa uwagi? Takie ładne, kolorowe... A co w środku? W niebieskim pudełku znajdziemy płatki mające za zadanie oczyszczać strefę T z uprzykrzających nam życie wągrów. Paski oczyszczające, gdyż tak to się fachowo nazywa, zawierają wyciąg z oczaru wirginijskiego, który w kosmetyce wykorzystywany jest do produkcji balsamów i kremów ujędrniających, toników oraz maseczek. Przyśpiesza proces regeneracji skóry, skutecznie ją odmładzając, pobudza jej ziarninowanie (informacje zaczerpnęłam z wikipedii). Górny płatek naklejamy po uprzednim zwilżeniu na czoło tuż nad linią nosa, dolny na brodę. Następnie czekamy do wyschnięcie (ok. 15-20 min) i zrywamy, pozbywając się nadmiaru sebum blokującego nasze pory. W teorii, ponieważ w praktyce na skórze pozostaje jedynie biały, klejący się osad i ja osobiście nie zauważyłam żadnych efektów (oczywiście wcześniej zadbałam o to, by pory się otworzyły, jednak i to nie pomaga). Za 12,90 zł (w zestawie znajduje się 6 kompletów pasków) jest to jeden wielki pic na wodę, dosłownie i w przenośni.
O wiele bardziej skuteczna jest wersja w zielonkawym opakowaniu. Są to "plasterki oczyszczające na krosty" (cóż za wdzięczna nazwa "plasterki na krosty"! czy tylko mnie to razi?). Mają one postać przezroczystych, owalnych nalepek, które naklejamy na noc w miejscu powstania zmian skórnych. Plastry zawierają olejek z drzewa herbacianego i kwas salicylowy. Efekty? O dziwo, ów wynalazek zdaje się działać! Po naklejeniu takowego plastra na noc rano wszelkie zmiany skórne wydają się mniejsze, choć czasami miewam wątpliwości, czy to aby nie tylko siła sugestii. Czy kupię ponownie? Trudno mi ocenić, na pewno jest to jednak specyfik, który można wypróbować, z pewnością u jednych sprawdzi się lepiej, u innych gorzej, ale czasami tonący (czytaj osoba z problemami skórnymi) brzytwy się chwyta. A nóż widelec zadziała? Cena jak wyżej. Z tej serii można dostać również bibułki matujące, ale na te nie dałam się już namówić sprzedawczyni;)

I na koniec balsam przeciwko otarciom z Essence - zakup, który w przeciągu ostatnich tygodni wkurzył mnie najbardziej. Dlaczego? Bo to nic innego jak zwykła wazelina w sztyfcie! Z tym że wazelina zazwyczaj kosztuje ok. 2 zł, to "cudeńko" natomiast 12,99 zł.

Jak mogłam dać się tak zrobić w balona? Essence ma to do siebie, że nie zawsze umieszcza na swoich stoiskach testery, tyczy się to zarówno ich produktów do pielęgnacji jak i kosmetyków kolorowych. Dodatkowo marka nie zadaje sobie trudu, żeby zamieścić skład produktu na opakowaniu. Wygodne, czyż nie? Informacje o składzie możemy najczęściej przeczytać z jakiejś tam ukrytej karteczki na stoisku w sklepie (i obawiam się, że nie znajdziemy tam składu wszystkich produktów) lub w internecie, gdzie znajduje się osobna zakładka o składnikach (do pobrania w .pdf), ale o kompresie do stóp dowiadujemy się z niej, jedynie, że nie należy go stosować na otwarte rany i pęcherze. Przyznam się, że jestem laikiem, jeśli chodzi o skład chemiczny produktów, ale oczekiwałabym podstawowych informacji na opakowaniu, tak aby w każdej chwili móc sięgnąć po kosmetyk, który mnie interesuje i sprawdzić, co wsmarowuję w swoje ciało. Nie mam ochoty szukać informacji w sklepie lub w internecie. Może coś przeoczyłam, może nie mam racji (jeśli tak, to mnie poprawcie), ale ja od niemieckiej marki oczekiwałabym czegoś lepszego, nawet tej najtańszej, w końcu Ordnung muss sein! ;)
Ogólnie rzecz biorąc, wazelina świetnie przeciwdziała otarciom i leczy skórę. W moim przypadku taki produkt jest nieoceniony, bo obcierają mnie dosłownie WSZYSTKIE buty. Jedyną zaletą tego produktu jest to, że można go wrzucić do torebki i jest łatwy w aplikacji, choć gramatura (na temat której swoją drogą również brak informacji na opakowaniu) też pozostawia wiele do życzenia. Produkt na plus, ale cena niewspółmierna do tego, co za nią otrzymujemy. Ponowny zakup? Nein, danke!

Nie ma co, post pełen goryczy, ale musiałam gdzieś wyrzucić swoje małe frustracje, a kto mnie lepiej zrozumie jak Wy:) Na dodatek wstałam dziś godzinę za wcześnie! Takie efekty posiadania zegarków bez cyferek na tarczy, człowiek ledwo wypuszczony z objęć Morfeusza nie zauważa, czy mała wskazówka wskazuje 8 czy 7, ścieli łóżko, ubiera się i stwierdza, że coś chyba jednak jest nie tak... Ale za to dzień o godzinę dłuższy;) Zdarzyło się Wam kiedyś coś takiego?
Pozdrawiam Was ciepło!
xoxo
mojaKOSMETYKOmania

Bez odbioru!

poniedziałek, 19 lipca 2010

Serialowy off-top


Godzina 21:00. Dziś (o dziwo!) dość prędko uporałam się z pracą. To pewnie dzięki temu, że temperatura spadła o jakieś 10 stopni. Nareszcie! Jednak mogę ufać mojemu weatherbug, polecam Wam zainstalowanie sobie takiego cudeńka. Ale do rzeczy... godzina 21:00, wolny wieczór, czemu by nie napisać posta? Dziś jednak będzie "off-topowo" i pewnie jak zwykle długo, więc zanim zasiądziecie do lektury, może warto by zaparzyć sobie kawę, herbatkę, nalać soczku? Zachęcam:)

Rzecz dziś będzie o mojej drugiej "hobbymanii", a mianowicie o serialach. Tak, musicie wiedzieć, że oprócz tego, że mam bzika na punkcie kosmetyków, mam również fioła na punkcie seriali. Ale nie zrozumcie mnie źle, nie jestem zwolenniczką tasiemców w stylu "Moda na sukces", w którym w 4657886 odcinku Ridge przekonuje się, że Brook jest jego ojcem (absurdalne, ale w tym serialu wcale nie niemożliwe!), ani telenowel typu "Klan" czy "M jak miłość", choć przyznaję, że z dwoma ostatnimi miewałam bliskie spotkania przed telewizorem, ale to było dawno temu i nieprawda;) Niestety poziom polskich seriali pozostawia wiele do życzenia (mam tu na myśli seriale aktualnie emitowane, nie zaś klasyki typu "Wojna domowa" czy "Alternatywy 4", które po prostu uwielbiam), dlatego oglądam głównie te zagraniczne, przeważnie produkcji amerykańskiej (jedyną polską perełką w tej chwili jest dla mnie serial "Usta, usta" z m. in. Pawłem Wilczakiem w roli głównej, który jest po prostu stworzony do roli komediowych). 

Swoich ulubieńców postanowiłam podzielić na trzy kategorie: ulubieńców wszech czasów, ulubieńców i chwilowych ulubieńców. No to jedziemy...
Do pierwszej kategorii załapały się seriale, które po prostu uwielbiam, które obejrzałam już w całości po kilka razy i które mogłabym nadal oglądać.

Na pierwszym miejscu znalazł się... ta daaam....
"Przyjaciele" to zdecydowanie mój ulubiony serial. Czy w ogóle muszę go przedstawiać? Czy po tej ziemi stąpa jeszcze ktoś, kto go nie zna? Nie sądzę! Gdyby jednak gdzieś znalazł się taki delikwent, to w skrócie przybliżę, że tematem serialu są po prostu perypetie, jak sam tytuł wskazuje, szóstki przyjaciół, którzy w większości mieszkają w jednym budynku, spotykają się w kawiarni pod blokiem, wciąż się zakochują i odkochują, wychodzą za mąż, rodzą dzieci itp. itd., czyli samo życie (ale za to w Nowym Jorku!). 10 serii, ok. 240 wspaniałych odcinków, 6 barwnych postaci (od lewej: Monica, Phoebe, Rachel, Joey, Chandler i Ross) i, co najważniejsze, śmiechu co nie miara. Nie pamiętam serialu, na którym co jakieś 30 sek. wybuchałabym śmiechem i to za każdym razem, jak go oglądam. Nieważne, czy dany odcinek widzę 2, 3 czy 10 raz, zawsze śmieję się tak samo. Moja ulubiona postać? Trudno byłoby mi się zdecydować, ale chyba Phoebe za jej cudowne nieprzystosowanie do życia i słodką naiwność. Ulubiony odcinek? Zdecydowanie ten, w którym Joey mówi po francusku (sezon 10, odcinek 13). Jeśli jeszcze nie oglądaliście tego serialu, to czym prędzej musicie uzupełnić te braki. Zapewniam Was, że nie pożałujecie:)

Ok, czas na miejsce drugie. Ta daaaam...
Tych czterech pań chyba również nie muszę Wam przedstawiać? "Seks w wielkim mieście" to zdecydowanie mój drugi ulubieniec wszech czasów. Kocham ten serial nie tylko ze względu na cztery fantastyczne główne bohaterki (od lewej: Charlotte, Carrie, Samantha, Miranda), ale przede wszystkim ze względu na piątego, niemego bohatera, którym jest Nowy Jork, miasto, które zdecydowanie znajduje się na pierwszym miejscu mojej listy "Miejsca, które chcę zobaczyć". Dla niewtajemniczonych (których jak sądzę tutaj nie znajdę, no ale nigdy nie wiadomo;)) każdy odcinek serialu to coś jakby felieton pisany przez Carrie dla jednej z nowojorskich gazet. Opisuje ona damsko-męskie perypetie kochających modę, mniej więcej trzydziestoletnich (choć tylko na początku) singielek. Podoba mi się, że serial porusza często tematy kontrowersyjne, związane oczywiście z seksem, więc uwaga, serial nie stroni od scen z pieprzykiem, dlatego radzę się zastanowić, w jakim towarzystwie go oglądacie;) Oczywiście wszystko pozostaje w granicach dobrego smaku:) Moja ulubiona postać? Znowu trudno mi się zdecydować. W pierwszej kolejności chyba Carrie, bo wokół niej wszystko się kręci, w drugiej chyba Mr. Big, bo jest słodkim draniem, a wiadomo, kobiety takich lubią najbardziej. Ulubiony odcinek? Brak. Ale mam swoją ulubioną scenę, choć, o dziwo nie pochodzi ona z serialu, a z pierwszej części pełnometrażowego filmu i jest to scena, w które Carrie pakuje swoje rzeczy przed przeprowadzą do nowego mieszkania, w którym ma zamieszkać z Big`iem po ślubie. Gwoli ścisłości, wielką fanką kinowej wersji nie jestem, ale jest to z pewnością miłe spotkanie z ulubionymi bohaterkami po latach:)

Post zaczyna się niebezpiecznie rozrastać;) Jesteście jeszcze ze mną? Mam nadzieję, w końcu czas na miejsce trzecie. Ta daaaam...
Poznaliście już "Dextera"? Jeśli nie, to w sumie nie wiem, czy chcielibyście go poznać, choć w gruncie rzeczy jest to chyba najsympatyczniejszy seryjny morderca, jakiego udało mi się spotkać na telewizyjnym ekranie, ale strzeżcie się, jeśli macie coś na sumieniu, wtedy może stać się groźny;) Za ten serial wielkie brawa dla jego twórców! Sztuką jest stworzenie tak psychologicznie skomplikowanej, niejednoznacznej postaci. Z jednej strony pracownik policyjnego laboratorium, kochający brat, partner, z drugiej ćwiartujący swoje ofiary zabójca. Nie będę się tu rozpisywać, w razie gdybyście nie mieli jeszcze przyjemności obcować z tym serialem, który wciąż jest emitowany. Nie mogę się doczekać nowego sezonu jesienią! Ulubiona postać? Debra za jej niewyparzony język;) Ulubiony odcinek? Tu bym skłaniała się raczej ku ulubionemu sezonowi (sezon 2). Jeśli jesteście osobami o słabych nerwach, bez obaw, serial nie jest przesadnie drastyczny. Początkowo bałam się, że będzie obrzydliwie, ale nie, po obejrzeniu jednego odcinka chce się więcej i więcej, bo w każdym odkrywa się rąbek tajemnicy. Polecam!

Czas na drugą kategorię, czyli ulubieńców. Do niej zaliczam seriale, które bardzo lubię, które chętnie oglądam, ale którym jeszcze co nieco brakuje, aby zakwalifikować się do pierwszej kategorii. W pierwszej kolejności chciałabym wymienić "The Big Bang Theory", czyli "Teorię wielkiego podrywu".

Jest to dwudziestominutowy serial komediowy, który opowiada perypetie grupki totalnie oderwanych od rzeczywistości fizyków (od lewej: Sheldon, Leonard, Howard, Raj) oraz ich niezbyt rozgarniętej sąsiadki (w środku: Penny). Chłopcy oprócz tego, że żyją nauką, próbują usilnie podrywać płeć przeciwną, oczywiście z dość opłakanym skutkiem. Serial jest niezwykle zabawny, a przy okazji można się co nieco dowiedzieć o prawach fizyki;) Ulubiona postać? Forever and always Sheldon Cooper! Po prostu uwielbiam jego natręctwa, jest niczym zwierzątko z innej planety. Ulubiony odcinek? Ten, w którym Penny wciąga się w gry online. Po prostu mistrzostwo!

Kolejny komediowy ulubieniec to "The Office".
Serial bardzo, bardzo specyficzny. Określiłabym go mianem "z kamerą wśród zwierząt", gdyż właśnie w takiej konwencji jest utrzymany. Mamy wrażenie, że film to ciągły reportaż o pracownikach biura w niejakim Scranton. Powala mnie specyficzny humor tego serialu. Początkowo wydawał mi się jakiś taki... nijaki, ale kilka odcinków wystarczyło, żeby się wciągnąć. Biuro to zbiorowisko najdziwniejszych postaci w jednym miejscu. Obraz nieco demotywujący, ale za to przezabawny! Moja ulubiona postać to zdecydowanie Dwight Shrute (na zdjęciu pierwszy po lewej) ze względu na jego "miłość" do natury  i manie prześladowcze. Nie mam tutaj ulubionego odcinka, ale praktycznie każdy zawiera jakiś smaczek;)
Do moich ulubieńców zaliczają się jeszcze: "Greys Anatomy", czyli "Chirurdzy" głównie ze względu na wartką akcję i ciekawe przypadki, "Desperate Housewives", a więc "Gotowe na wszystko", choć tutaj muszę powiedzieć, że jakość serialu z sezonu na sezon się pogarsza, na koniec w tej kategorii "Gilmore Girls", czyli "Kochane kłopoty", bo uwielbiam atmosferę tego małego miasteczka, w którym rozgrywa się akcja, no i postaci są niesamowicie hmmm... interesujące? Kto oglądał, ten wie, o czym mowa;) Nie będę się tutaj dłużej rozpisywać na ich temat, bo do jutra nie odejdę od komputera;) A chciałabym jeszcze przejść do tymczasowych ulubieńców, a więc seriali, które odkryłam ostatnimi czasy i które pochłonęłam w try miga.

Pierwszym z nich jest "True Blood". Tak, wiem, kolejny serial o wampirach. Sama początkowo nie byłam do niego przekonana i nawet śmiałam się z mojego mężczyzny, co też on ogląda, ale ostatecznie po obejrzeniu mniej więcej dwóch pierwszych odcinków niesamowicie się wciągnęłam. Historia opowiada o mieszkańcach małego miasteczka w stanie Luizjana o wdzięcznej nazwie Bon Temps. Wszyscy wiedzą o istnieniu wampirów na świecie, które dysponują nawet swoim politycznym lobby (sic!), ale okazuje się, że nie są to jedyne dziwne stworzenia, które stąpają po naszej ziemi. Serial bywa momentami nieco drastyczny, ale stanowi miłą odmianę dla moim zdaniem nieco kiczowatej sagi "Zmierzch" (mam nadzieję, że fani wybaczą mi to określenie;)). Ulubiona postać to bez wahania Eric, bo jest taki tajemniczy i coś w sobie ma. Ulubiony sezon to sezon nr 2. Właśnie rozpoczęła się trzecia seria i niestety mam dość mieszane uczucia, póki co mnie nie wciągnęła za bardzo, co jednak nie zmienia faktu, że pierwsze dwie są godne polecenia.

I nadszedł czas na moje ostatnie odkrycie (ufff!), jest nim "Glee". Serial bardzo świeży, dopiero zakończyła się pierwsza seria, jest on jednak zdecydowanie godny polecenia, zwłaszcza dla fanów dobrej muzyki, gdyż właśnie o tym on opowiada, o muzyce. Głównymi bohaterami są uczniowie śpiewający w szkolnym chórze. Akcja jest dość powierzchowna, takie tam damsko-męskie perypetie, pierwsze miłości, niechciane ciąże itp., ale oprawa muzyczna czyni serial zdecydowanie unikalnym. Ciekawe jest również zestawienie głównych bohaterów, którzy prezentują całą masę pokręconych osobowości: od wiecznie szykanowanej szarej myszki, poprzez odkrywającego swoją tożsamość geja, po zabiegające o popularność cheerleaderki, do tego dochodzi jeszcze nauczycielka z nerwicą natręctw i znęcająca się nad wszystkimi trenerka o w gruncie rzeczy gołębim sercu. Moja ulubiona postać? Zdecydowanie gej Kurt, bo jest przezabawny i słodki. Ulubiony odcinek? Tutaj skłaniałabym się raczej ku ulubionym gleeps`om, czyli w moim slangu, utworom muzycznym i ich tanecznej aranżacji. Są to w sumie trzy piosenki: "U Can`t touch this" MC Hammera wykonane w bibliotece zobacz, "I Wanna Sex You Up" zobacz i "Bust Your Windows" w wykonaniu Mercedes posłuchaj.

Dobrnęłam do końca! Jupi!!! Ciekawa jestem, czy jeszcze jesteście ze mną??? Czy dotrwaliście do końca??? Pewnie już nawet zdążyła Wam się skończyć kawa... ;) Co myślicie o takich off-topach??? Dajcie znać w komentarzach, bo...
Pozdrawiam Was gorąco, jest 23:05, odmeldowuję się!

xoxo
(dziś) mojaSERIALOmania

sobota, 17 lipca 2010

Upalnie-mineralnie. . .

Upalnych dni ciąg dalszy, choć mój weatherbug (gwoli wyjaśnienia to taki gadżet na pasku bocznym w windowsie, który pokazuje pogodę na najbliższe dni;)) zapowiada, że już jutro nastąpi załamanie pogody, będzie padać i zdecydowanie się ochłodzi. Jeśli sprawdzą się jego przewidywania, to z pewnością prędko zatęsknimy znowu do upałów:) Taka już nasza ludzka (a może jednak polska?) natura, że jak jest zimno to narzekamy, że nie jest gorąco, a jak jest gorąco, to chcielibyśmy, żeby było chłodniej.

Ale dziś mamy jeszcze upały i zakładam, że mimo wszystko jesień nie nadejdzie z dwumiesięcznym wyprzedzeniem (w końcu ledwo co zaczęło się to długo wyczekiwane lato!) i że temperatura prędko nie spadnie poniżej 20 stopni, dlatego chciałabym skrobnąć kilka słów o idealnych na lato minerałach, a właściwie to o podstawie naszego makijażu, czyli podkładzie. Mówcie, co chcecie, ale nawet najlepszy makijaż oka nie będzie wyglądał dobrze, jeśli nasza skóra pozostawi wiele do życzenia. Codzienna pielęgnacja to oczywiście podstawa, ale co zrobić, jeśli mimo to mamy pewne niedoskonałości, które chciałybyśmy zakryć, a lato nie sprzyja używaniu ciężkich, dobrze kryjących podkładów. Moja odpowiedź: zaopatrzyć się w podkład mineralny! Osobiście jestem wielką fanką podkładu Revlon Colorstay, jest to mój praktycznie "Święty Graal", jeśli chodzi o fluidy, ale niestety przy wysokiej temperaturze i słońcu zupełnie się nie sprawdza. Jest zbyt ciężki, na twarzy powstaje maska, a skóra poci się niemiłosiernie. Dlatego też jakiś czas temu rozpoczęłam poszukiwania mojej alternatywy na letnie dni i po wielu testach, znalazłam wreszcie kosmetyk, który mnie zadowala - podkład mineralny i.d. bareMinerals.



Podkład ten mam w odcieniu fairly light, bo w gruncie rzeczy bladzizna ze mnie, zakupiłam go w Sephorze za ok. 100 zł (cena regularna to 115 zł, ale wtedy miałam jakąś zniżkę). Nie jest to tani produkt, zdecydowanie, ale skusiłam się na niego, bo zmęczyły mnie już zakupy przez internet. Wcześniej zamówiłam kilka próbek podkładów z firmy Everyday Minerals klik, ale ilość odcieni tam jest tak duża, że ostatecznie żaden z zamówionych mi nie odpowiadał, podobnie zresztą jak ich wykończenie. Doszłam do wniosku, że lepiej zapłacić więcej, ale być w 100% zadowolonym (panie w Sephorze były tak miłe, że odsypały mi próbki interesujących mnie odcieni i mogłam je sobie spokojnie wypróbować w domu).

Z produktu jestem zadowolona w 95%. Skąd te -5%? Po kolei. Kolor jest idealnie dopasowany do mojego odcienia karnacji (ogólnie podkłady mineralne o wiele lepiej dopasowują się do kolorytu naszej skóry niż te w płynie), bardzo dobrze kryje (jedynie punktowo stosuję korektor), jest łatwy w aplikacji (łatwiejszy niż podkłady EDM, które były w pełni matowe, ten nie jest i wydaje mi się przez to bardziej miałki, delikatniejszy, do aplikacji zaś używam pędzla 109 z MAC, który zasadniczo przeznaczony jest do konturowania, ale w moim przypadku idealnie się sprawdza z tym podkładem), skóra może bez problemu oddychać.


Skąd więc do cholery te -5%?;) Już spieszę z odpowiedzią. Niestety dość prędko zaczynam się przy nim świecić w strefie T. Jest to minus dla mnie, ponieważ mam cerę mieszaną, ze skłonnością do przetłuszczania się głównie w obszarze czoła i brody. Warto jednak zauważyć, że zadaniem tego produktu nie jest matowienie naszej skóry, nie jest to również podkład typu longlasting, więc zasadniczo moje pretensje są nieuzasadnione;) No i są sposoby, żeby temu zaradzić lub przynajmniej nieco opóźnić proces błyszczenia się. Pierwszy z nich to zakupienie odpowiedniej bazy pod podkład mineralny. Firma bareMinerals oczywiście ma takową w swojej ofercie, nazywa się Prime Time.


Primer ma konsystencję lekko przezroczystego żelu, jest praktycznie bezzapachowy i, co najważniejsze, jest na bazie wody a nie silikonu, więc nie zatyka porów i nie sprzyja tym samym powstawaniu zmian skórnych (czego nie mogę powiedzieć o bazach silikonowych!). Jest również bardzo wydajny, na całą twarz wystarczy mniej niż jedna pompka. Na YouTube widziałam nawet filmiki, gdzie dziewczyny bazę dodają bezpośrednio do podkładu klik, ale w moim przypadku ten sposób zupełnie się nie sprawdził. Aplikacja była niewydajna (co przy cenie bazy 110 zł jest wieeeeelkim minusem) i na twarzy powstawała maska. Być może to ja robiłam coś źle, może jeszcze kiedyś spróbuję jeszcze raz;) Primer nieco niweluje wydzielanie sebum, ale z pewnością nie jest to 100% kontrola, dlatego tutaj radzę się zastanowić przed zakupem, jeśli macie bardzo tłustą skórę, to nie sądzę, żeby ten produkt się u Was sprawdził.

Drugi sposób, mój ulubiony, to Fix+ z MAC, którego zasadniczym zadaniem jest utrwalanie i odświeżanie makijażu.


Twarz spryskuję mgiełką i na tak zwilżoną aplikuję podkład wyżej wspomnianym pędzlem kolistymi ruchami (jest to metoda, którą bM nazywa swirl - tap - buff, czyli w wolnym tłumaczeniu zamieszaj - otrzep - wetrzyj). Fix+ sprawia, że nałożenie produktu staje się jeszcze łatwiejsze i makijaż trzyma się cały dzień, ale uwaga, nie można przesadzać z ilością, bo produkt zawiera glicerynę, która może sprawić, że skóra będzie się błyszczeć i może również zatykać pory. Produkt można zakupić w Polsce tylko i wyłącznie w salonach MAC za ok. 70 zł.


Trochę wymieniłam tutaj tych produktów, ale lato ma trzy miesiące i na pewno w tym czasie nie będę potrzebowała kolejnego podkładu ani kolejnej bazy/utrwalacza, gdyż wszystkie te produkty są bardzo wydajne. Dla mnie komfort mojej skóry to podstawa! Pamiętajcie, że podkład jest na Waszej twarzy praktycznie codziennie dobrych kilka godzin, dlatego według mnie warto zainwestować w coś lepszego, w czym będziecie się czuć dobrze i co będzie troszczyć się o Waszą skórę, nie zaś jej szkodzić.

Oj, chyba zbiera się na deszcz... Czyżby weatherbug miał rację? Trochę wody z nieba mimo wszystko by się przydało, nie sądzicie?

Pozdrawiam Was upalnie-mineralnie;)
xoxo
mojaKOSMETYKOmania

niedziela, 11 lipca 2010

Plażowanie czas zacząć!

"Wakacje, znowu są wakacje, na pewno mam rację, wakacje znowu są..."

Piękne i prawdziwe są słowa piosenki kabaretu OT.TO (pamiętacie jeszcze tych czterech sympatycznych panów?), zwłaszcza w lipcu i w sierpniu, no i zwłaszcza wtedy, kiedy mamy piękną wakacyjną pogodę. Oczywiście piękno to pojęcie niezwykle względne, szczególnie kiedy z nieba leje się żar, a nam przyszło spędzać letnie miesiące w mieście, gdzie "wakacyjna pogoda" zmienia się w istną mordęgę: o godz. 10 na ulicy nie ma już czym oddychać, w tramwaju człowiek czuje się niczym w prawdziwej saunie (kto jechał typową poznańską bimbą, ten wie, że trudno tam otworzyć każdy lufcik, a o urządzeniu zwanym klimą można zapomnieć), a miejsc, w których można choć odrobinę poczuć się jak na urlopie jest jak na lekarstwo. Już nie wspomnę, że dla mnie wakacje to najczęściej praca, praca i jeszcze raz praca, dlatego moja radość nie miała granic, kiedy okazało się, że ja, mój mężczyzna i jeszcze kilku znajomych wybieramy się w niedzielę nad wodę do oddalonego od Poznania o ok. 80 km Skorzęcina. Ostatnio nad jeziorem byłam... dawno... Zapytalibyście mnie o konkretną datę, z pewnością nie potrafiłabym Wam udzielić konkretnej odpowiedzi, no więc, jak się pewnie domyślacie, i w mojej szafie ubraniowo-kosmetycznej dostrzegłam pewne braki, których oczywiście nie omieszkałam uzupełnić;)



W pierwszej kolejności należało się zaopatrzyć w odpowiednie filtry. Wiadomo, ochrona naszej skóry to podstawa! 

Do ciała zakupiłam zachęcona bardzo przystępną ceną (bodajże 13,99 w drogerii Natura) emulsję do opalania Sopot Sun z Ziaji z SPF 20. Emulsja ta jest wodoodporna, zawiera fotostabilne filtry UAV i UVB, masło shea, prowitaminę E oraz B5 i wg producenta jest przeznaczona do wszystkich rodzajów skóry, a jej stosowanie zaleca się w pierwszych dniach opalania. Wrażenia? Krem pachnie jak typowa emulsja do opalania, łatwo się aplikuje, ale niestety dość długo się wchłania, co często kończy się lepieniem się piasku do całego naszego świeżo nasmarowanego ciała. Trudno mi się wypowiadać na temat skuteczności ochrony, w każdym razie plecy na pewno sobie spaliłam pomimo wysokiego filtra... Jeśli chodzi o twarz, to postanowiłam zainwestować w bardziej profesjonalny kosmetyk. Mam skórę mieszaną, ze skłonnością do przebarwień, więc stwierdziłam, że nie będę ryzykować. Chciałam kupić krem Anthelios z La Roche-Posay z filtrem 50, ale akurat nie było wersji do ceny trądzikowej i pani poleciła mi krem z Biodermy Photoderm AKN Mat SPF 30 do cery tłustej i mieszanej ze skłonnością do trądziku. Cena prawie mnie powaliła! 40 ml kremu kosztuje 65 zł, ja swój kupiłam po cenie promocyjnej (55 zł), ale muszę powiedzieć, że to były naprawdę dobrze wydane pieniądze! Krem bardzo łatwo się aplikuje, szybko się wchłania, naprawdę na długo matuje naszą skórę i, co najważniejsze, naprawdę chroni. Moja twarz wystawiona była dobre 5 h na działanie promieni słonecznych i w tym czasie słońce zaledwie zdążyło musnąć moją skórę. Zaletą tego kremu są filtry pochodzenia mineralnego, nie zaś chemicznego, jak w innych kremach (również w przypadku Anthelios).
Kolejny kosmetyk to masło kakaowe z Ziaji w spray`u przyspieszające opalanie. Przyznam się szczerze, że ja bałam się go używać... W tak ostrym słońcu przyspieszone opalanie zdecydowanie nie było mi potrzebne. Stosował go zaś mój mężczyzna i... teraz smaruje sobie plecy zsiadłym mlekiem;) Oj będzie chłopak cierpiał, oj będzie... Plus dla tego kosmetyku za łatwą aplikację, bo nawet nie musimy brudzić sobie rąk, minus za słodki zapach, który moim zdaniem tylko przyciąga owady.

No i jeszcze kilka kosmetyków kolorowych, a w zasadzie to dwa:


Postanowiłam również zainwestować w wodoodporną maskarę, bo przyznam się bez bicia, że z niepomalowanymi rzęsami nawet na plaży czuję się po prostu nago;) Nad tym produktem nie zastanawiałam się zbyt długo, przede wszystkim miał być tani, bo po co mi droga maskara na jeden raz. Mój wybór padł na Manhattan Ultimate Boosting (cena to ok. 15 zł) i okazał się całkiem trafny. Maskara nieco wydłuża i pogrubia moje rzęsy (dla idealnego efektu potrzebuję dwie warstwy) i naprawdę jest wodoodporna! Wytrzymała cały dzień, wysoką temperaturę i kąpiele w wodzie. Produkt jak najbardziej wart uwagi, zwłaszcza, że koszt nie jest wygórowany (podczas nakładania radzę jednak poczekać z machaniem rzęsiskami do wyschnięcia, gdyż tusz może odbijać się na górnej powiece). Oprócz tego chwyciłam jeszcze cień do powiek z essence z kolekcji limitowanej Cute as Hell w kolorze 01 Naughty but Nice. Jest to matowa, pastelowa żółć, która  na pewno fajnie ożywi każdy letni makijaż. Nie miałam do tej pory żadnego żółtego cienia w swojej kolekcji, a ten mi się po prostu "napatoczył", więc się skusiłam. Z pewnością to przez ten design, opakowanie jest naprawdę miłe dla oka;)

Pani w Naturze przy kasie jeszcze praktycznie wcisnęła mi torbę plażową za 9,99 zł. Przyznam jednak, że jakoś szczególnie się nie opierałam i torba rzeczywiście się przydała. Fajne, modne marynarskie kolory, dobre wykonanie, więc nie żałuję swojej uległości;) Spodenki natomiast zostały zakupione w Esotiq, na plażę jak znalazł:)


Ależ się rozpisałam, mam nadzieję, że dotrwaliście do końca. Bardzo jestem ciekawa, jak Wy spędzacie swoje wakacje i jak u Wam wyglądają wakacyjne zakupy. Mój wypad do Skorzęcina mogę zaliczyć do naprawdę udanych, jest tam naprawdę fajny kompleks wypoczynkowy, tylko te tłumy!!!
Pozdrawiam Was gorąco, niestety już z dusznego Poznania;)
xoxo
mojaKOSMETYKOmania

czwartek, 8 lipca 2010

Pimp your make up!

Pamiętacie jeszcze program "Pimp my ride" prowadzony przez Xzbit na MTV? Tym razem jednak zamiast podrasowywać brykę, "uniecodziennię" nieco swój codzienny makijaż;)

Mamy lato, a co za tym idzie wysokie temperatury, upał, duchotę... To nie nastraja do noszenia skomplikowanego makijażu oka, jeśli w ogóle o jakimkolwiek makijażu przy upiornym skwarze może być mowa... Zakładam jednak, że mamy ochotę się trochę "podrasować" i dodać naszej twarzy jakiś kolorowy akcent, jak to na lato przystało. Nie musimy sięgać po paletę 120 cieni, bo tak naprawdę wystarczy nam tylko jeden, no może góra dwa, cała sztuka zaś polega na dobraniu kredki/eyelinera w jakimś wakacyjnym kolorze...
Kolorowa kreska wzdłuż dolnej lub górnej linii rzęs potrafi odmienić nasze spojrzenie, uwydatnić kolor naszych oczu, podkreślić je i nadać im blasku. Ostatnio moja recepta na codzienny makijaż wygląda następująco: cień MAC w kolorze Woodwinked na ruchomej powiece oraz wzdłuż dolnej linii rzęs (odcień określiłabym jako brązowo-złoty), cień MAC w kolorze Soba w załamaniu powieki (ciepły, dość jasny brąz) oraz... no właśnie odpowiednia kredka tudzież eyeliner.


Wszelkie odcienie złota prezentują się bardzo wakacyjnie i świetnie komponują się z różnymi innymi kolorami. Moje ulubione połączenie to wyżej wymienione cienie oraz turkusowa kredka z Inglota nr 43 na dolnej linii rzęs lub też kredka MAC Powerpoint w kolorze Tealo wzdłuż górnej linii rzęs. Z odcieniami brązu i złota równie pięknie będą prezentować się intensywne fiolety, jak np. podwójna kredka z Eyeko w odcieniu Electric Plum (do zakupienia na stronie www.eyeko.com klik). Oto kilka "słoczy":


Oraz dwie propozycje zastosowania powyższych kolorów:):



Jeśli preferujecie eyelinery, polecam Wam konturówkę w żelu z Inglota. Cena to ok. 30 zł, ale wybór kolorów jest oszałamiający. Wielkim plusem takiego produktu jest jego wodoodporność, co w przypadku wakacyjnych kąpieli może okazać się nieocenione (również kredki MAC typu Powerpoint są wodoodporne, cena to jednak ok. 70 zł). Innym sposobem na stworzenie eyelinera w dowolnym kolorze jest płyn dura-line z Inglota (koszt ok. 20 zł). Ten produkt sprawi, że za pomocą każdego cienia uda Wam się narysować intensywną kreskę.
Sposób jest prosty, a moim zdaniem niezwykle efektowny i w zasadzie prosty makijaż każdego dnia może dzięki temu wyglądać inaczej:) A może Wy macie jakiś nieskomplikowany sposób na podrasowanie codziennego makijażu?

Ślę wakacyjne pozdrowienia! Muak!

poniedziałek, 5 lipca 2010

Od tego wszystko się zaczęło . . .

Na dobry początek chciałabym skrobnąć kilka słów o tym, jak rozwinęła się moja kosmetyczna „choroba”. Historia jest w sumie bardzo prozaiczna. Malowałam się od dawna, ale zawartość mojej kosmetyczki była nad wyraz skromna: podkład (najczęściej w nie do końca idealnie dobranym kolorze), korektor (ze znaczenia pudru w kamieniu w makijażu nie zdawałam sobie wtedy nawet sprawy, więc i po co miał mi zajmować miejsce w kosmetyczce…), jeden cień (kolor szampana z lekkim brokatem z Sephory), czarna kredka, tusz do rzęs i róż od wielkiego święta… Tak… jestem w stanie wyobrazić sobie teraz Wasz zniesmaczony wyraz twarzy… toż to musiał być obraz nędzy i rozpaczy… No nie, tak źle nie było, bo lustro w domu mam i myślę, że (prawie zawsze) jestem w stanie obiektywnie ocenić swój wygląd, ale fakt faktem do ideału w sztuce makijażu było mi daleko. W zasadzie, piątek, świątek czy niedziela, mój makijaż prezentował się tak samo… Nuda, nuda i jeszcze raz nuda! Do czasu…

I tu zaczyna się punkt kulminacyjny niniejszej opowieści: razu pewnego, siedząc w pracy i nudząc się potwornie, postanowiłam poszperać sobie na YouTube. Nie wiem, jak Wy, ale ja zawsze postrzegałam ten serwis jako zbiór śmiesznych, czasem żenujących filmików, ewentualnie teledysków i raczej nie spodziewałam się znaleźć tam nic wartościowego. Chcąc zabić czas, stwierdziłam, że poszukam najciekawszych scen z jednego z moich ulubionych wtedy seriali (Tak! Seriale to moja druga mania po kosmetykach!) i wpisując frazę „sex and the city” ku mojemu zdziwieniu nie natknęłam się na moje ulubione bohaterki tylko na ten oto filmik: SEX & THE CITY Carrie Bradshaw make up.Mój nos prawie przykleił się do ekranu! Nawet nie wiedziałam, a było to w roku 2008, że na YouTube można znaleźć filmiki instruktażowe, jak wykonać dany makijaż!!! Wiem, pewnie dla wielu z Was filmiki „urodowe” są oczywistą oczywistością, dla mnie w tej chwili też, ale wtedy moje zaskoczenie było ogromne. I tak jeden filmik prowadził do następnego, obejrzałam większość makijaży wykonanych przez panacea81 (która swoją drogą od tamtego momentu zdążyła już założyć swoją linię kosmetyczną dostępną nawet w amerykańskich Sephorach!), dowiedziałam się, że dany kanał można subskrybować, śledzić nowe „produkcje” na bieżąco. Oznaczało to dla mnie zupełnie nowy świat. Do dziś pamiętam moje pierwsze „świadome” zakupy kosmetyczne po obejrzeniu filmików na YT. Celowo piszę „świadome” w cudzysłowie, jako że produkty, które kupiłam, miały się do mnie, do mojego typu urody, koloru oczu itp. itd. jak przysłowiowy piernik do wiatraka (na wspomnienie pierwszych cieni do powiek pobłażliwy uśmiech sam ciśnie mi się na usta;)). Z czasem jednak każdy obejrzany filmik poszerzał moją wiedzę, uzmysłowiłam sobie sens stosowania bazy pod cienie, o której istnieniu wcześniej nie miałam bladego pojęcia, dowiedziałam się, dlaczego wszelkie pudry fiksujące są tak ważne!;), poznałam znaczenie pędzli do makijażu, odkryłam nieznane mi zupełnie marki kosmetyczne takie jak np. znany na całym świecie MAC, ale również nasz rodzimy Inglot. I wszystko byłoby świetnie, gdyby nie wydłużająca się lista zakupów po obejrzeniu każdego filmiku… zostałam zarażona kosmetycznym bakcylem i niestety, moi drodzy, jest to choroba nieuleczalna, dlatego zastanówcie się dobrze, zanim zostaniecie ze mną na dłużej, konsekwencje mogą być nieodwracalne… ;) W każdym razie przez dwa lata moja kolekcja rozrosła się znacznie, swoją wiedzę poszerzyłam na tyle, że myślę, iż nie będzie zbytnim zarozumialstwem, jeśli powiem, że wiem, jak zrobić dobry makijaż (przynajmniej na sobie;)), stałam się poszukiwaczem dobrych kosmetyków, które niekoniecznie muszą nadmiernie nadwyrężać nasz budżet, choć przyznaję, że lubię sobie czasem podarować odrobinę luksusu:)
Jeśli Was też interesują tematy kosmetyczne, jeśli lubicie stosować sprawdzone produkty, ale i poszukiwać nowinek, to mogę Was zapewnić, że trafiliście pod dobry adres:)

Gratulacje dla tych, którzy dotrwali do końca tego przydługiego posta (niestety należę do osób, które zawsze mają dużo do powiedzenia;)). Mam nadzieję, że jeszcze do mnie zajrzycie. Muak!

P.S. Wybaczcie póki co ubogi charakter niniejszego bloga, tak naprawdę jestem kompletną nowicjuszką w tej kwestii i dopiero się uczę, z czym to się je;) Mam nadzieję, że kolejne posty będą bardziej urozmaicone:) 

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...