niedziela, 28 sierpnia 2011

Zaciskamy pasa cz. 2

W ramach oszczędności, zamiast kupować tonik La Roche-Posay z serii Effaclar za ok. 40 zł, postanowiłam zaopatrzyć się w ogórkowy tonik Ziaja za ok. 7 zł. Moja decyzja podyktowana była z jednej strony chęcią zatrzymania 33 zł w kieszeni, z drugiej strony dobrymi opiniami, które czytałam o tym produkcie na blogach, i tym samym czystą, babską ciekawością.

Aby zobaczyć skład, wystarczy powiększyć zdjęcie, klikając na nie :)))
Myślę, że każdy się ze mną zgodzi, jeśli powiem, że tonik jest naprawdę tani jak barszcz. Za sumę kilku złotych dostajemy 200 ml produktu, który przy tym jest dość wydajny. Kosmetyk przeznaczony jest do skóry normalnej, tłustej i mieszanej i wielu z pewnością ucieszy fakt, że w przeciwieństwie do wielu produktów tego typu nie zawiera w sobie ani grama alkoholu, w składzie nie znajdziemy również parabenów. Tonik ma odświeżać i nawilżać i myślę, że swoje zadanie spełnia przyzwoicie. Ma przyjemny, jak sama nazwa wskazuje, ogórkowy zapach i całkiem nieźle koi skórę. W moim subiektywnym odczuciu dość kiepsko jednak radzi sobie z zanieczyszczeniami, co wyraźnie widać po waciku. Tonik ten ani nie polepszył, ani nie pogorszył stanu mojej cery, ostateczne dochodzę jednak do wniosku, że produkty z pewną dozą alkoholu chyba służą jej lepiej. Póki jednak jestem w fazie kosmetycznego zaciskania pasa, ogórkowy tonik Ziaja w zupełności mi wystarcza :))).

A może Wy polecicie mi coś naprawdę godnego uwagi za rozsądną cenę? Czekam na propozycje ;))).

P.S. Nie zapomnijcie wziąć udziału w rozdaniu! Jeszcze tydzień czekam na Wasze zgłoszenia. Aby poznać zasady wystarczy kliknąć ikonkę "Giveaway Time" po prawej stronie ;)))




piątek, 26 sierpnia 2011

Zonk!

Max Factor False Lash Effect (cena: ok. 60 zł) to jeden z moich ulubionych tuszy do rzęs. Pięknie przyczernia nasze firanki, odpowiednio je pogrubia i wydłuża, fantastycznie otwiera oko. Jako że myślami jestem już na urlopie i pławię się w przyhotelowym basenie, wiedziona dotychczasowymi pozytywnymi doświadczeniami, postanowiłam zainwestować w wodoodporną wersję tejże maskary. Oczywiście liczyłam na dokładnie ten sam efekt: pogrubienie, wydłużenie i dodatkowo odporność na wodę. Zamiast tego dostałam jednak jednego wielkiego zonka!

Wodoodporna wersja False Lash Effect na pewno nie pogrubia, nie wydłuża i nie otwiera oka. Nieźle trzeba się namachać szczotą, żeby uzyskać jako taki efekt. Początkowo zrzuciłam to na karb świeżości. Niektóre maskary bezpośrednio po otwarciu bywają dość rzadkie i potrzebują odrobiny czasu i powietrza, aby "dojrzeć". Tym razem jednak moja dobra wola nie dała oczekiwanych rezultatów. Efekt w dalszym ciągu jest marny. Nie dość, że rzęsy wyglądają bardzo licho, to jeszcze po nałożeniu produktu lubią się wykręcać każda w swoją stronę.

Jedyne, do czego w przypadku wodoodpornej False Lash Effect nie można się przyczepić to trwałość. Maskara jest faktycznie w 100% odporna na działanie wody. Nawet dwufazowa Ziaja miewa czasami problemy z rozpuszczeniem tuszu. Świetna sprawa, kiedy planujemy pływać w basenie czy też w innym zbiorniku wodnym, nieco gorzej natomiast sprawa ma się w kwestii wieczornego demakijażu. 

Po raz kolejny sprawdziła się zasada, że maskara maskarze nie równa. Kupując produkt nawet z tej samej linii, nigdy nie możemy być pewni, że formuła będzie ta sama. A czy Wy macie swój ulubiony tusz wodoodporny? Ja dalej szukam ideału...

Gwoli uzupełnienia...
...wstawiam zdjęcia z maskarą (po prawej) i bez (po lewej). Rzęsy mam dość długie, ale jasne na końcach, stąd wrażenie, że tusz je wydłuża. Widać, że False Lash Effect objętości nie nadaje i skleja rzęsy po dwie, trzy, przez co wyglądają, jakby było ich mniej. Nie jest to zła maskara, ale za tę cenę spodziewałabym się więcej. Do wersji oryginalnej chętnie powrócę, wodoodpornej mówię natomiast "nie".




niedziela, 21 sierpnia 2011

Zaciskamy pasa cz. 1

Jako że we wrześniu wybieram się na urlop, który wymaga oczywiście pewnego nakładu finansowego, wszędzie szukam oszczędności. Ostatnimi czasy znacznie ograniczyłam kupowanie kolorówki, pech chciał jednak, że jak na złość wszystkie produkty pielęgnacyjne zaczęły mi się kończyć w tym samym momencie. W związku z tym, chcąc przyoszczędzić na kosmetykach, zaczęłam poszukiwać ich tańszych odpowiedników.


Zaczęło się od płynu micelarnego. Będąc w Rossmannie, przypomniały mi się pochlebne opinie wielu blogerek na temat micela Bourjois Micellar Cleansing Water, a że na półce stała wielka butla (250 ml) za ok. 13 zł, to dałam się skusić.
Skład: Aqua, Glycerin, PEG-7 Glyceryl Cocoate, Poloxamer 184, Coco-Glucoside, Phenoxylethanol, Tetrasodium Edta, Sodium Methylparaben, Citric Acid, Propylene Glycol, BHT, Nymphea Alba Root Extract
Jak wrażenia? Otóż jest to kosmetyk całkiem przyzwoity, choć moim skromnym zdaniem nieco odstaje od produktów marek takich jak La Roche-Posay, Bioderma czy Vichy. Ze zmywaniem resztek makijażu nieźle sobie radzi, choć w ostatecznym rozrachunku jednak trochę gorzej niż produkty wyżej wymienionych firm aptecznych. Bourjois Micellar Cleansing Water oczyszcza bardziej powierzchownie, co widać nawet po waciku, na którym zmytego z twarzy make-up`u jest jakby mniej. Nie jestem w stanie określić, jak płyn radzi sobie z demakijażem oczu, bo do tego celu wiernie używam dwufazowej Ziaji, sądzę jednak, że z wodoodporną maskarą mógłby mieć problemy.

Summa summarum z produktu jestem zadowolona, w moim przypadku spełnia swoje zadanie wstępnego demakijażu, jego powierzchowne oczyszczanie nie ma dla mnie aż tak dużego znaczenia, bo twarz zawsze dodatkowo traktuję żelem i tonikiem. Na pewno będę po niego sięgać w sytuacjach jak teraz, kiedy mój budżet jest nieco ograniczony, w razie przypływu gotówki powrócę jednak do miceli aptecznych.

A Wy dostrzegacie różnicę?




sobota, 20 sierpnia 2011

Całuję rączki. . . ;)))

W kraju, w którym panowie jeszcze czasami na powitanie "całują paniom rączki", dłonie bywają wizytówką kobiety. Jednocześnie jest to część ciała stale wystawiona na działanie czynników atmosferycznych, mrozu, słońca, biurowej klimatyzacji, detergentów. Nic nie szpeci ich bardziej, niż spękana skóra, suche skórki, czy łamliwe paznokcie, oczywiście abstrahując od niechlujnie wykonanego manicure ;))).

Wbrew pozorom nie tak łatwo dbać o dłonie. Często kupujemy kremy, wrzucamy do torebki i... zapominamy o ich istnieniu. Nie tak łatwo jest również znaleźć produkt, który w pełni spełniałby nasze oczekiwania: miał przyjemny zapach, był odpowiednio treściwy i jednocześnie niezbyt tłusty. Wszem i wobec ogłaszam, że mi się to udało ;))).

Aby przeczytać skład, wystarczy kliknąć na zdjęcie :)
Hand&Nagelcreme marki Kamill o intensywnej formule z dodatkiem wyciągu z rumianku, aloesu i z olejem z awokado można kupić w Rossmannie za ok. 5 zł. Za tę cenę otrzymujemy solidną 100 ml tubę, która z pewnością wystarczy nam na długo. Krem ma idealną konsystencję, nie jest zbyt tłusty i szybko się wchłania, odpowiednio nawilża dłonie, jednocześnie otulając je niewidzialnymi rękawiczkami. Uwielbiam go za to, że chroni moje ręce, nie pozostawiając na nich lepkiej warstwy i tym samym uczucia dyskomfortu. Zauważyłam, że podczas regularnego stosowania skóra przesusza się o wiele wolniej, stan skórek zdecydowanie się poprawił, a paznokcie uległy nieznacznemu wzmocnieniu. Zapach jest dość intensywny, rumiankowy, ale po wtarciu produktu szybko się ulatnia. Sądzę, że za tę cenę naprawdę nie mogłam trafić lepiej.  Co więcej, próbowałam już kremów z o wiele wyższej półki i żaden nie spisywał się tak świetnie jak ten!

Nie pozostaje mi więc chyba nic innego, jak tylko szukać dżentelmenów całujących na dzień dobry rączki ;))).




niedziela, 14 sierpnia 2011

Wyjątek potwierdzający regułę ;)))

Wczoraj pisałam, że moje serce na widok produktów marki Lush już od dawna nie bije z ożywieniem. Istnieje jednak pewien wyjątek, który w moim odczuciu jedynie potwierdza powyższą regułę. Produkt, w który zaopatruję się ZAWSZE, jeśli mam tylko okazję robić zakupy w Lush to szampon w kostce. Rodzajów jest wiele, do wyboru i (dosłownie) do koloru. Próbowałam już kilku (Ultimate Shine, Jumping Juniper, Godiva, New), ale moim zdecydowanym ulubieńcem jest odpowiednik szamponu Big w formie stałej, czyli Seanik (cena: 8,25 Euro). 
Skład: Sodium Lauryl Sulfate, Irish Moss Gel (Chondrus crispus), Perfume, Nori Seaweed (Algae), Fine Sea Salt, Lemon Oil (Citrus limonum), Mimosa Absolute (Acacia decurrens), Orange Flower Absolute (Citrus Aurantium dulcis), Jasmine Absolute (Jasminum grandiflorum), Cocamide DEA, *Limonene, Colour 42045 * Occurs naturally in essential oils Vegan
Szampon uwielbiam przede wszystkim za jego praktyczność. Jest niewielki i lekki, bardzo wydajny (wystarcza mi na ok. 3 miesiące codziennego używania), wprost idealny w podróży (często przy zakupie dwóch sztuk dostajemy gratis puszkę do przechowywania). Jeśli zastanawiacie się, jak stosować to cudo, to nie ma nic prostszego: włosy wystarczy zwilżyć i potrzeć o nie kostkę, piana wytwarza się błyskawicznie. Po użyciu trzeba jednak pamiętać, aby pozostawić szampon do wyschnięcia i nie zamykać go w puszcze, gdyż wtedy może zmienić stan ze stałego w galaretowaty ;))). Włosy po umyciu są oczyszczone, miękkie w dotyku, błyszczące, zapach nie jest szczególnie silny, ale przyjemnie orzeźwiający, wyczuwalny dla osób trzecich ;).

Seanik to zdecydowanie mój numer jeden, jeśli chodzi o lushowe kosmetyki. Jest to produkt wegański, nie zawiera więc żadnych składników pochodzenia odzwierzęcego, choć można się spierać o jego naturalność, jako że w swoim składzie ma SLS-y. Mnie one jednak jakoś szczególnie nie ruszają ;))). Jedyne co mnie martwi, to jego rosnąca cena. Jeszcze nie dawno za jedną kostkę w niemieckim Lush'u trzeba było zapłacić ok. 7 Euro, dziś już ponad 8 :(((. Swoją drogą, ciekawa jestem, czy doczekamy się kiedyś Lush w Polsce...




sobota, 13 sierpnia 2011

Anioły i demony

Niejeden raz z pewnością zdążyłyście się przekonać, że nie ma kosmetyków idealnych i uniwersalnych. Co człowiek, to inne oczekiwania i potrzeby. Każda firma kosmetyczna ma w związku z tym swoje anioły i demony, czyli po prostu hity i kity. Dziś będzie o lushowych "Aniołach na nagiej skórze" (Angels on Bare Skin), a raczej o ich demonach ;))).

Skład: Ground Almonds (Prunus dulcis), Glycerine, Kaolin, Water (Aqua), Lavender Oil (Lavandula angustifolia), Rose Absolute (Rosa damascena), Chamomile Blue Oil (Matricaria chamomilla), Tagetes Oil (Tagetes minuta), Benzoin Resinoid (Styrax tonkinensis pierre), Lavender Flowers (Lavandula angustifolia), *Limonene, *Linalool

Pisałam już kiedyś, że kosmetyki Lush dawno przestały wywoływać u mnie przyspieszone bicie serca. O "Aniołach" słyszałam jednak wiele dobrego, dlatego podczas ostatniej wyprawy do Niemiec postanowiłam się w nie zaopatrzyć. Ze sklepowej półki zgarnęłam ostatnie opakowanie, co wskazywałoby na to, że produkt cieszy się naprawdę sporą popularnością i dawało nadzieję na zadowalające efekty. W moim przypadku okazało się jednak, że "Anioły" to w gruncie rzeczy bardziej demony...

Produkt w założeniu ma pełnić funkcję cleansera i oczyszczać naszą skórę, dzięki zawartości ziarenek i innych ścierających drobinek może również służyć jako peeling. Ma konsystencję gęstej pasty, która zwilżona wodą pozwala rozprowadzić się na buzi. Jest delikatny, ziarna nie rysują powierzchni skóry, a co najwyżej delikatnie ją masują. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie nieproszeni goście, którzy zawitali na mojej twarzy zaledwie po kilku użyciach i przez następne dobre kilka dni nie chcieli wrócić tam, skąd przyszli. Za demony na twarzy obwiniam "Anioły", bo był to jedyny produkt, który w owym czasie zmieniłam w swojej rutynie. Po pewnym czasie postanowiłam jednak dać im drugą szansę. W tej chwili moja skóra już przywykła i nie reaguje na produkt tak alergicznie. Dłuższe używanie nie przyniosło jednak również żadnych spektakularnych efektów, poziom oczyszczania i pielęgnacji określiłabym zaledwie jako przyzwoity.

Nie skreślam tego produktu, setki tysięcy osób wystawiających mu pozytywną opinię nie mogą się mylić, ale w moim przypadku kolejnego opakowania raczej nie będzie. Po raz kolejny (biorąc pod uwagę moje kosmetyczne doświadczenia) potwierdził się fakt, że produkty Lush to nic szczególnego, zwłaszcza że ich ceny nie należą do najniższych (100 g Angels on Bare Skin kosztuje 9,95 Euro).


A jakie jest Wasze zdanie? Hit czy kit?




poniedziałek, 8 sierpnia 2011

Gościnnie o FLOS-LEKu

Dawno, dawno temu ogłosiłam na blogu rozdanie, które zwycięzce zobowiązywało nie tylko do przetestowania produktów, ale również skrobnięcia na ich temat recenzji. Padło na sabbathę, autorkę bloga www.spookynails.com. Chcecie się dowiedzieć, co sabb myśli o kremach marki FLOSLEK z linii Naturalne Piękno? ZapraszaMY do lektury :))).

Floslek Naturalne Piękno Hydrobalans 24h
Krem nawilżający, skóra zmęczona z oznakami przesuszenia.


Na początek jak otworzyłam opakowanie kremu, rzuciło mi się w oczy, iż dodana jest do niego plastikowa szpatułka. O plusach takiego dodatku nie trzeba szczególnie mówić, im mniej kontaktu naszych palców z zawartościa słoiczka tym lepiej :). Krem ma lekką konsystencję i do posmarowania twarzy potrzeba bardzo niewielkiej ilości (bardzo łatwo jest przedobrzyć). Niestety moich oczekiwań nie spełnił. Moja cera jest dość mocno podatna na przesuszenie (wlaściwie mogę ją zaklasyfikować jako suchą). W lecie poprawia się trochę jej nawilżenie, ale do ideału brakuje wiele. Krem niestety nie nawilża zbyt mocno, co szczególnie widać przy użyciu np. podkładu. Suche skórki, o których już zapomniałam praktycznie używając kremu innej firmy, znowu wróciły. Ponadto, krem ma u mnie ogromny minus za to, że się kompletnie nie wchłania. Krem oznaczony jest jako na dzień i noc. O ile na noc mogę mu to wybaczyć, to na dzień kompletnie się nie nadaje. Nie dość, że słabo nawilża, to dodatkowo mam wrażenie jakby docierał wyłącznie do pierwszych warstw naskórka. Po kilku (!) godzinach z kremem na twarzy, dosłownie wydobywał się z niej na zewnątrz i to niezależnie od temperatury powietrza. Czułam się, jakbym miała twarz wysmarowaną masłem. Być może dlatego słabo nawilża. Producent informuje o zastosowaniu pod makijaż, ale wątpię czy pod jakikolwiek podkład się nada, ze względu na to wydobywanie się go w ciągu dnia ze skóry. Niestety, plus to szpatułka, niedrażniący zapach i wydajność. Minusy - kiepskie działanie, koszmarne wchłanianie się oraz wydaje mi się, że trochę zapchał mi cerę. Do tego moja cera wcale nie wygląda po nim lepiej (a z reguły kremy chociaż trochę wyrównują koloryt cery czy wygładzają, tutaj nic z tych rzeczy nie ma miejsca), do tego ciągle wydaje się tłusta.

Floslek Naturalne Piękno Nawilżanie 24h
Krem napinający, skóra dojrzała z oznakami zmęczenia.
W przeciwieństwie do kremu nawilżającego, z kremu liftungującego jestem bardzo zadowolona. Nie jestem jeszcze targetem dla firm produkujących tego typu kosmetyki, aczkolwiek krem świetnie się u mnie sprawdził. Tak jak w przypadku kremu nawilżającego, do opakowania dołączona jest szpatułka. Krem ma również lekką konsystencję, ale w przeciwieństwie do nawilżającego szybko się wchłania i do tego bardzo dobrze nawilża! Spokojnie mogę go polecić jako krem pod makijaż, gdyż praktycznie nie miałam suchych skórek gdy go uzywałam. Dodatkowo napinał skórę i bardzo dobrze trzymał się na nim podkład. Nie spotkałam się jeszcze z tak dobrym kremem pod podkład. Dodatkowo lekko zmniejsza rozszerzone pory i wyrównuje delikatnie koloryt naczynkowej cery. Nie zapychał mnie. Zdecydowanie polecam, również na lato :)

Sabbatha

dla



sobota, 6 sierpnia 2011

1000! :)))

Dokładnie wczoraj liczba obserwatorów na blogu przekroczyła okrągły 1000! Nawet nie wiecie, jak się cieszę, bo jest to wreszcie dobra okazja do świętowania i rozdawania prezentów :))). Nigdy nie sądziłam, że w zaledwie rok uda mi się zdobyć tylu czytelników i jednocześnie czerpać tak wiele frajdy z pisania i interakcji z Wami. Dziękuję Wam baaaaardzo!!! :)))

Z tej okazji przygotowałam dla Was drobny upominek, którego sponsorem jest (co by uniknąć niedomówień) mój własny portfel ;))).


Chcecie wiedzieć, co kryje w sobie ta ekologiczna torebka? Uchylę Wam rąbka tajemnicy, a nawet więcej niż rąbka... ;))).

W skład nagrody wchodzą:
- 2 x 2 maseczki Merz Spezial
- 3 x lakiery p2 w modnych kolorach
- 1 x szminka p2 w odcieniu Sunset Boulevard (nude)
- 2 x sole do kąpieli Kneipp
- 1 x balsam do ciała Balea z letniej LE o zapachu frozen rhabarber


Ale, ale... to jeszcze nie koniec. AsianStore, oficjalny dystrybutor kosmetyków Lioele w Polsce, również postanowił ufundować dla Was upominki. Do wygrania są dwa zestawy azjatyckich kosmetyków.

W skład zestawu nr 1 wchodzą:
- 1 x Lioele Natural Mineral Powder
- 1 x miniaturka kremu BB Lioele Beyond The Solution
- 1 x miniaturka kremu BB Lioele Water Drop


W skład zestawu nr 2 wchodzą:
- 1 x Lioele Perfect Essence Mask SET (5 maseczek)
- 1 x miniaturka kremu BB Lioele Beyond The Solution
- 1 x miniaturka kremu BB Lioele Water Drop

Dziękuję serdecznie AsianStore za ufundowanie upominków. 
Nagrody do zwycięzców powędrują bezpośrednio ze sklepu.

www.asianstore.pl
 
Kilka słów o zasadach:

1. Musisz być publicznym obserwatorem mojego bloga.
2. Musisz zostawić komentarz pod tym postem z informacją, że bierzesz udział w rozdaniu oraz nickiem, pod którym obserwujesz bloga. Możesz zostawić swój adres e-mail, bez wątpienia ułatwi mi to kontakt z Tobą w razie wygranej, nie jest to jednak konieczne.

Dodatkowy los możesz uzyskać za:

1. Zamieszczenie na swoim blogu notki o rozdaniu wraz z linkiem do mojego bloga
2. Umieszczenie mojego bloga w blogrollu
3. Umieszczenie informacji o rozdaniu na twitterze lub facebooku (konieczny link lub tag @xMizzVintage) 


Uwagi dodatkowe:

1. Całe zgłoszenie (wraz z informacją o dodatkowych losach oraz niezbędnymi linkami) musisz zamieścić w jednym komentarzu.
2. Nie oszukuj. Wszystkie linki zostaną przeze mnie zweryfikowane. Nieuczciwość oznacza dyskwalifikację.
3. Rozdanie trwa dokładnie 4 tygodnie do 3 września do północy.


Mam nadzieję, że nagrody uznacie za atrakcyjne i że razem ze mną zechcecie świętować okrągłą liczbę czytelników. Dobrej zabawy i powodzenia!!! :)))))

środa, 3 sierpnia 2011

Pierwszy!

Chciałabym Wam dzisiaj pokazać jednego z moich ulubionych OPIków: Parlez-Vous OPI? z kolekcji francuskiej. BTW, czy już mówiłam, że uwielbiam nazwy tych lakierów? :D
Staruszek ma już 3 lata! Buteleczka opróżniła się do połowy, ale lakier jest nadal zdatny do użytku. W swojej długiej karierze zdążył już trochę zgęstnieć, więc potraktowałam go odrobiną rozcieńczacza. Dałby radę i bez niego, ale tak aplikacja jest o wiele przyjemniejsza. Odcień to fiolet z dużą ilością kurzu, zdecydowanie bardziej jesienny niż letni, ale same wiecie, jaką ostatnio mamy w Polsce pogodę - lipcopadową... :/ Lakier ma fantastyczną konsystencję, kryje już przy pierwszej warstwie, jak dla mnie jest to idealny krem (jakich zresztą wiele w ofercie OPI). Bardzo lubię ten kolor, już chyba zawsze będę miała do niego sentyment, bo to właśnie od Parlez-Vous OPI? zaczęła się moja lakierowa przygoda. 

A Wy, lakieromaniaczki, pamiętacie pierwszy lakier, który zapoczątkował Waszą pasję? Podzielcie się! :)))

 

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...