poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Saga o dłoniach vol. 1 (Lush)

W pierwszej kolejności chciałabym podziękować wszystkim, którzy śledzą mojego bloga i zechcieli wziąć udział w ankiecie. Bardzo liczę się z Waszym zdaniem:) Wyniki ankiety nie wypadły jednak jednoznacznie: 14 osób głosowało za krótszymi postami, 25 za dłuższymi, a więc zdania są dosyć podzielone. Podążając za filozofią stoików, postanowiłam w związku z tym zastosować metodę "złotego środka" i publikować posty średniej długości. Myślę, że z takiego rozwiązania każdy powinien być zadowolony:)
A teraz do rzeczy...

Ostatnio dziwnym trafem w mojej kosmetyczce uzbierało się sporo produktów przeznaczonych do pielęgnacji dłoni, głównie kremy, powiedziałabym, ze średniej półki, dość trudno dostępne w Polsce, ale jednak nie nieosiągalne. Jako że zanim wydamy większą sumę pieniędzy na określony kosmetyk, warto rozważyć, czy jego zakup (dodatkowo wiążący się najczęściej z wysokimi kosztami przesyłki) w ogóle się opłaca, pomyślałam, że skrobnę kilka słów na temat "specyfików", które testowałam w przeciągu dobrych ostatnich kilku miesięcy.
No to do dzieła!

W pierwszej części "Sagi" rzecz będzie o kremach typowo do rąk: "Helping Hands" i "Handy Gurugu" marki Lush. Wyrażenia "typowo do rąk" używam tutaj do określenia produktu, który zasadniczo służy do smarowania dłoni (istnieją również "specjalistyczne" kremy, przykładowo do pielęgnacji skórek, ale o tym będzie mowa kiedy indziej;)).


Krem "Helping Hands" kupiłam z myślą o moim mężczyźnie, który ma tendencję do suchych dłoni. Oczywiście nie omieszkałam i sama produkt co nieco przetestować, a jakże;) Według zapewnień ekspedientki we frankfurckim Lush`u jest to specyfik o bardzo silnych właściwościach odżywczych, który powinien być w stanie uleczyć nawet najbardziej spracowane dłonie. Zaleca się go osobom, które przykładowo pracują na budowie lub mają styczność ze środkami chemicznymi (głównie czyszczącymi). Główny składnik to wyciąg z rumianku rzymskiego, który ma właściwości nawilżające i kojące, wyciąg z lnu zwyczajnego, który działa ochronnie, olejek migdałowy, masło shea i inne. Krem ma konsystencję gęstego jogurtu, łatwo się wchłania i jedynie na krótko pozostawia tłustawą warstwę na dłoniach. Za jego wadę można uznać niezbyt przyjemny zapach, który, co prawda, nie jest drażniący, ale do kwiatków na łące zdecydowanie mu daleko;) Świadczy to jednak o tym, że produkt nie został wzbogacony o sztuczne aromaty tylko po ty, by umilić nam jego użytkowanie. Ponadto, od dawien dawna wiadomo przecież, że lekarstwo, które pomaga, najczęściej gorzko smakuje, można więc powiedzieć, że tak właśnie jest i w tym przypadku, bowiem krem bardzo dobrze pielęgnuje. W skali od 1 do 5 "Helping Hands" dostaje ode mnie 4 pkt (-0,5 pkt. za zapach i -0,5 pkt. za cenę, koszt to ok. 10 Euro).

Kolejny bohater dzisiejszego odcinka to krem "Handy Gurugu". Skąd ta nieco zabawna dla polskiego ucha nazwa? Otóż masło shea, które jest głównym składnikiem kremu (drugie na liście "Ingridients") pochodzi podobnież z wioski Gurugu w Ghanie. Ile w tym prawdy? To już wiedzą tylko pracownicy Lush;) Główny składnik "Gurugu" to olejek różany, który ma niezwykle szerokie zastosowanie w przemyśle kosmetycznym, następnie masło shea, gliceryna, kwas stearynowy, bio olejek migdałowy, świeży sok z cytryny i inne. Krem ten ma o wiele gęstszą konsystencję niż Helping Hands, jest również o wiele bardziej tłusty, do tego stopnia, że po wtarciu produktu w dłonie wciąż pozostaje na nich klejąca się warstwa kosmetyku. Nie jest to komfortowe uczucie, osobiście mam wtedy wrażenie, że dotykając czegoś (nie daj Boże w tramwaju lub innym środku komunikacji miejskiej!), cały "okoliczny" brud przykleja mi się do dłoni - za to duży minus! Być może zimą będzie sprawował się lepiej, zobaczymy. Nie mogę natomiast narzekać na zapach, krem pachnie bardzo przyjemnie, choć ciężkawo i sądzę, że osobom o wrażliwym nosie może to przeszkadzać. W ogólnej ocenie "Handy Gurugu" zasługuje na max. 3 pkt (-1 za tłustą konsystencję, -0,5 za ciężkawy zapach, -0,5 za cenę, koszt to ok. 10 Euro). Osobiście odradzam ten produkt, obecnie stosuję go tylko na noc, bo w dzień, jak wspominałam wyżej, efekt "lepkich rąk" bardzo mi przeszkadza, na pewno nie kupię go ponownie, gdyż z dłońmi cudów również nie czyni.

Koniec końców wniosek nasuwa się prosty: również do marki Lush nie można podchodzić bezkrytycznie. Jak każda firma kosmetyczna ma produkty lepsze i gorsze, dlatego zanim kupicie jakiś produkt, warto na jego temat trochę poczytać, poszukać recenzji na blogach (np. u mnie, ha ha!;)) albo na YouTube. W ten sposób możecie z pewnością zaoszczędzić kilka cennych "groszy". A może już macie swój idealny produkt do pielęgnacji dłoni i nie musicie szukać dalej? Bardzo jestem ciekawa:)

Pozdrawiam
xoxo
M.

P. S. Już teraz zapraszam Was na kolejną część "Sagi", tym razem w roli głównej wystąpi marka The Body Shop:)

piątek, 27 sierpnia 2010

Powiew lata z nutką vintage`yzmu

Za oknem szaro i pluchowato, ale na moich paznokciach wciąż jeszcze gości lato. Mimo iż kolor zupełnie nie pasuje do aktualnej pogody, postanowiłam nosić go dumnie na przekór wszelkiej plusze i wyjącym wiatrom;) Uwielbiam jesień, choćby ze względu na "szaraczki", które na paznokciach są wtedy jak najbardziej usprawiedliwione, ale na nie z pewnością jeszcze przyjdzie czas, dlatego na moich paznokciach gości już od kilku dni przepiękny "miętusek" Orly Gumdrop.

Niestety, nie jestem posiadaczką tego jakże urokliwego koloru. Będąc ostatnio z wizytą w moim rodzinnym mieście, wybrałam się na ploty do koleżanki i od słowa do słowa skończyło się na malowaniu paznokci (pozdrawiam Cię Aniu i jeszcze raz dziękuję za manicure;)). Jeśli czytałyście mojego posta z odpowiedzią na TAG pt. "Lubię...", to z pewnością wiecie już, że uwielbiam wybierać kolor lakieru przed pomalowaniem paznokci, a że Ania "wielką fanką lakierów jest";) wybór przybrał wręcz formę magicznego rytuału polegającego na pomalowaniu każdego paznokcia innym odcieniem (żałuję, że nie miałam możliwości uwiecznić mojej pstrokatej dłoni). Po długich rozważaniach ostatecznie padło na Orly. Kolor mnie urzekł! Jest to przepiękny "miętus" z nutką niebieskiego (w cieniu wygląda bardziej zielono, w słońcu natomiast zdecydowanie przebijają niebieskie tony). Jeśli miałabym do czegoś przyrównać ten kolor, to z pewnością do typowych basenowych płytek w niebieskim odcieniu, które nadają specyficzny ("basenowy" właśnie;)) kolor wodzie. Pierwsza warstwa bardzo smuży, ale druga już ładnie wyrównuje kolor (na zdjęciu baza, dwie warstwy lakieru, tradycyjnie O.P.I. Rapid Dry TC).

Oczywiście, zaraz po powrocie do domu, rozpoczęłam poszukiwania tego odcienia na allegro, ale na szczęście nic nie znalazłam. Już o mały włos miałam kupić podobny kolor z Essie Mint Candy Appel (bo ten akurat na nieszczęście był dostępny) ale (o dziwo!) opamiętałam się i doszłam do wniosku, że lato i tak się już kończy, a nie wiadomo, co będzie modne za rok. Cóż za rozsądny proces myślowy, nieprawdaż? Jestem dla siebie pełna podziwu :D!

Czytając tytuł posta, pewnie zastanawiacie się, czego ma dotyczyć owa tajemnicza "nutka vintage`yzmu". Ano, dotyczy ona pierścienia dość sporych rozmiarów, który od kilku tygodni dość często gości na serdecznym palcu mojej prawej ręki. Uwielbiam biżuterię w starym stylu. A Wam jak się podoba?:)

      [pierścionek pochodzi z  edycji limitowanej biżuterii, którą aktualnie można znaleźć w sklepach Six, cena: 24,99 zł]

Pozdrawiam Was słonecznie pomimo pochmurnego nieba!
xoxo
M.

niedziela, 22 sierpnia 2010

My sweet little baby

Chciałabym Wam dzisiaj przedstawić "moje maleństwo", które zakupiłam jakiś czas temu i z którego jestem niezmiernie zadowolona. Chodzi o pędzel kabuki Sunshade Minerals wykonany z syntetycznego włosia przeznaczony głównie do aplikacji podkładu mineralnego

Jeśli śledzicie mojego bloga już jakiś czas, wiecie z pewnością, że wcześniej do nakładania podkładu bareMinerals używałam pędzla z MAC 109, który zasadniczo przeznaczony jest do konturowania twarzy, więc w roli "mineral foundation brush" nie sprawdzał się zbyt dobrze. Wiedziona bardzo pochlebnymi recenzjami pędzli z Everyday Minerals i ich tańszymi odpowiednikami z Pixie Cosmetics postanowiłam nabyć mój idealny pędzel kabuki. Wklepałam odpowiednią frazę w wyszukiwarce allegro i moim oczom ukazało się kilka pędzli tego typu, ale żaden nie pochodził z wyżej wymienionej firmy. Mój wybór padł więc na kabuki Sunshade Minerals (cena 19 zł + koszty przesyłki u użytkownika www.wizazysci.pl). Wyglądem kropka w kropkę (oczywiście, pomijając nazwę firmy umieszczoną na rączce) przypomina on pędzle z EDM i Pixie. Przypuszczam, że owe pędzle produkowane są w tej samej fabryce, a w zależności, do którego dystrybutora wędrują, na ich rączce umieszcza się inne logo. Warto zauważyć, że pędzle na stronie EDM kosztują ok. 10 $ + koszty przesyłki, pędzelki z Pixie są natomiast w podobnej cenie, co Sunshade Minerals, ale ostatnio nie mogłam ich znaleźć na allegro.


Nie mogę wyjść z podziwu nad cudownością tego niewielkiego, ale jakże funkcjonalnego produktu! Włosie, co widać na zdjęciu, jest bardzo gęste i rozłożone niezwykle równomiernie, dzięki czemu pędzel pobiera odpowiednią ilość produktu i równomiernie aplikuje go na twarz. Zakochałam się! Nic dodać, nic ująć;) W tym pędzelku podoba mi się wszystko: jest niewielki, dzięki czemu możemy dotrzeć do trudniej dostępnych miejsc, jak przykładowo okolice nosa (na aukcyjnym zdjęciu wyglądał na o wiele większy, więc początkowo byłam bardzo zdziwiona, ale małe gabaryty teraz uważam za zaletę), ma wygodną bambusową rączkę (dostępna jest również wersja long handled, a więc z dłuższą rączką), wykonany jest w 100% z włosia syntetycznego, a więc mamy pewność, że przy jego produkcji nie ucierpiały żadne zwierzaki, ponadto dzięki temu jest bardzo łatwy w pielęgnacji. Jeśli obawiacie się, że syntetyczne włosie może być nieprzyjemne w dotyku, to nic bardziej mylnego. Nigdy jeszcze nie miałam tak miłego "kiziadła" do twarzy! Aż chciałoby się nakładać podkład częściej niż raz dziennie;)

Jeśli szukacie dobrego kabuki za niewielką cenę, to ten pędzelek jest z pewnością godny polecenia. Pamiętacie, jak wspominałam, że nie lubię podkładów z EDM? Okazuje się, że aplikowane tym pędzlem sprawdzają się naprawdę nieźle. Myślę, że pędzelek równie dobrze sprawowałby się podczas nakładania podkładu w płynie, choć w taki sposób go jeszcze nie testowałam, ale z pewnością spróbuję, gdy powróci pora na płynne podkłady.

A Wy macie ulubione pędzle? Dajcie znać w komentarzach:)
xoxo
M.

piątek, 20 sierpnia 2010

TaG, TAG, tAg

Po raz pierwszy zostałam zatagowana na blogu. Yay! Niezmiernie mi miło, że tak szybko zaakceptowano mnie w blogowej społeczności i że znalazł się ktoś, kto z przyjemnością czyta moje wypociny;) No to do dzieła!

Zasady:
1. Napisz, kto przyznał Ci tę nagrodę.
2. Wymień 10 rzeczy, które lubisz.
3. Przyznaj tę nagrodę 10 innym blogerom i poinformuj ich komentarzem.

Zatagowana zostałam dwukrotnie przez:
1. cammie (http://no-to-pieknie.blogspot.com)
2. kobietaprzed30 (http://eveleo.blogspot.com)

Lubię...
1. się malować
2. oglądać dobre seriale!!!
3. mówić po niemiecku;)
4. czytać książki dla przyjemności (z musu już trochę mniej;))
5. kupować kosmetyki
6. wybierać kolor lakieru, którym pomaluję paznokcie
7. junk-food!
8. przesiadywać na YouTube i twiterze
9. soboty
10. cienie z MAC

Blogi, które lubię, które czytam regularnie i których autorów darzę wirtualną sympatią i które w związku z tym nagradzam (oczywiście pomijam osoby, które zostały już zatagowane):

1. Baba przy garze (http://baba-przy-garze.blogspot.com) za prosty przepis na pomidorową:)
2. Black Beauty Bag (http://iblackbeautybag.blogspot.com) za to, że dołączyła niedawno do grona kosmetycznych blogowiczek:)
3. W zaczarowanym świecie kosmetyków... (http://madziooowa.blogspot.com) jak wyżej:)
4. Czarny flamaster Anetki (http://czarny-flamaster.blogspot.com) za to, że jest niezwykle sympatyczną osóbką i ma świetne pomysły na filmiki:)
5. Wyznania lakieroholiczki (http://lakieroholiczka.blogspot.com) za zapoznanie mnie z marką Wibo:)
6. Zakupowo, kosmetykowo (http://zakupokosmetykoholiczka.blogspot.com), bo zaczęła niedawno, a ja już uwielbiam jej posty:)
7. AzjatyckiCukier (http://azjatyckicukier.blogspot.com), bo każdy jej post odkrywa przede mną tajniki nieznanego mi świata:)
8. Jak pięknie być kobietą (http://82inez.blogspot.com) za niebywały talent makijażowy i rzetelne recenzje:)
9. ...ale ja wolę sobie poczytać (http://slowoczytane.blogspot.com) za to, że moja lista książek "do przeczytania" wydłuża się każdego dnia:)
10. Strawberries from Poland (http://strawberriesfrompoland.blogspot.com) za przepiękne zdjęcia i niezwykle malownicze przepisy (tak, malownicze to jest właściwe słowo!):)

Mam nadzieję, że zatagowane przeze mnie osoby zechcą wziąć udział w zabawie. Taka mała rzecz, a cieszy, zwłaszcza kiedy ma się świadomość, że ktoś Cię czyta i o Tobie pamięta:) Dziękuję:*

xoxo
M.

niedziela, 15 sierpnia 2010

Pożegnalnie. . .

Dziś żegnam się z lakierem O.P.I. w kolorze Baguette Me Not z kolekcji francuskiej. Skąd to pożegnanie? Ano zrobiłam z mamą pewien deal i w piątek lakier powędruje w jej ręce, dlatego też postanowiłam pomalować nim swoje paznokcie po raz ostatni, żeby móc go Wam zaprezentować.

Mam olbrzymie trudności z opisaniem tego koloru. W moim odczuciu jest on niezwykle vintage, a więc w nieco starodawnym stylu. Odcień łączy w sobie nuty wielu kolorów, w zależności od oświetlenia raz jest bardziej różowy, raz jest bardziej czerwony, raz bardziej pomarańczowy. W dwóch słowach opisałabym go jako koralową, zgaszoną różo-czerwień (kolor jest jednak na tyle nietuzinkowy, że oczywiście dwa słowa nie wystarczyły;)). Długo zastanawiałam się, do czego porównać ten odcień i doszłam do wniosku, że w pierwszej kolejności przywodzi mi on na myśl owoce dzikiej róży. Czy to dobre porównanie? Najlepiej oceńcie sami:) Warto dodać, że lakier w buteleczce wygląda na bardziej różowy, na paznokciach zaś zdecydowanie wpada w koral.

Przyznam szczerze, że nie jestem wielką fanką tego odcienia, generalnie nie jestem zwolenniczką czerwieni na (moich) dłoniach, dlatego pewnie nie będę za nim jakoś szczególnie tęsknić. Gdyby jednak w pewnym momencie odmienił się mój gust, zawsze mogę go przecież pożyczyć od mamy;)



Aplikacja, jak na O.P.I. przystało, bez zarzutów, choć po pomalowaniu płytki paznokcia jedną warstwą widać prześwity, dlatego zawsze nakładam dwie (zauważyłam również, że zazwyczaj lakier położony jednowarstwowo o wiele szybciej odpryskuje, niż to ma miejsce w przypadku dwóch, najlepiej cienkich warstw). Na wierzch nałożyłam O.P.I. Rapid Dry Top Coat, bez którego nie wyobrażam już sobie codziennego manicure. Produkt ten jest naprawdę rewelacyjny! Nie tylko przedłuża trwałość lakieru, ale przede wszystkim przyspiesza jego wysychanie, co znacznie ułatwia malowanie (żegnaj odciśnięta fakturo pościeli!;)) Jest to zdecydowanie produkt dla mnie nieodzowny i niezawodny!

A co jest Waszym muszęmieć, jeśli chodzi o paznokcie?

Buzia dla Was i miłego tygodnia!
xoxo
M.

piątek, 13 sierpnia 2010

Off-top vol. 2

Dziś znowu będzie nie na temat i owo "nie na temat" ponownie będzie dotyczyło seriali, a właściwie jednego konkretnego...

Już jakiś czas temu wspominałam, że trafiłam na nowy "tasiemiec", który mnie "zauroczył". Właściwie zarówno słowo "tasiemiec", jak i "zauroczył" jest tutaj nie na miejscu. Według mnie tasiemcem nie można nazwać serialu, który liczy sobie cztery sezony (do tej pory) po dwanaście odcinków w każdym, bo w końcu gdzie mu tam do słynnej już "Mody na sukces". "Zauroczyć" raczej nie jest również w stanie film, w którym co drugie słowo to f*ck i który dość często potrafi ścisnąć za gardło, a od czasu do czasu nawet przyprawić o depresję. A jednak... Mowa tu o brytyjskiej serii "Skins" (pol. "Kumple").

(Na zdjęciu w górnym rzędzie od lewej: Anwar, Tony, Michelle, Sid; w drugim rzędzie od lewej: Jal, Maxxie, Cassie; w okularach: Chris; u dołu dwie postacie drugoplanowe, których imion niestety nie pamiętam;))

Na serial ten natknęłam się zupełnie przypadkiem. Jedna z amerykańskich guru makijażowych (o ironio!), xsparkage (klik), wspominała o nim w którymś ze swoich filmików, a że ja wciąż szukam serialowych nowinek, czym prędzej postanowiłam się zapoznać. Przyznam, że pierwszy odcinek nie był powalający i trochę mnie znudził. Nie należę do osób o szczególnie wrażliwych na przekleństwa uszach, ale nie jestem również zwolenniczką wulgarnego języka, więc już sam fakt, że bohaterowie co mniej więcej 30 sek. wręcz bombardują nas przeróżnymi wariacjami brytyjskich "kwiatków", przemawiał na niekorzyść "Skins". Ponadto, tematyka koncentrowała się głównie na seksie, co też mnie jakoś szczególnie nie zachwyciło. Postanowiłam jednak mimo wszystko dać serialowi drugą szansę, obejrzałam kolejny odcinek, potem następny i następny, i... wciągnęło mnie na amen. 

(To zdjęcie poniekąd świetnie oddaje charakter serialu, ale proszę się nie zniechęcać;))

Serial opowiada o grupce młodzieży z Bristolu, których życia zdecydowanie nie określiłabym przymiotnikiem "kolorowe". Barwne może ono i jest, ale raczej w negatywnym znaczeniu tego słowa. Niby codzienność bohaterów to nieustająca impreza, ale cały czas ma się wrażenie, że ta ciągła zabawa, alkohol, narkotyki to tylko sposób na zagłuszenie codziennych problemów. A jest ich sporo: anoreksja, związki, przyjaźnie, miłosne trójkąty, homoseksualizm, skoncentrowani wyłącznie na sobie rodzice, utrata bliskich, niechciane ciąże itp. itd.

Serial zasługuję na uwagę choćby z tego względu, że jest to brytyjska produkcja, która moim zdaniem przełamuje wiele schematów typowych przykładowo dla amerykańskich seriali, którymi karmi nas polska TV i które sprzedają nam nieco wypaczony obraz świata. W "Skins" nie odnajdziemy jednak również polskiej rzeczywistości, mimo wszystko model dorastania w Wielkiej Brytanii wygląda zupełnie inaczej niż u nas, nastolatkowie są zdecydowanie bardziej wyzwoleni, o wiele wcześniej zaczynają samodzielne życie, rodzice zdają się być o wiele bardziej "wyluzowani". Czy jednakże właśnie taki styl życia nie czeka nas za kilka lat? Nie wykluczałabym takiej możliwości... Może warto  więc dowiedzieć się, z czym my jako potencjalni rodzice możemy mieć kiedyś do czynienia;).

  
To, co mnie zdecydowanie urzekło, to sposób konstruowania fabuły. Każdy odcinek skupia się na innym bohaterze serialu, kontynuując jednocześnie ogólne wątki. W ten sposób o wiele lepiej możemy poznać zarówno osobowości poszczególnych postaci jak i przyczynę ich problemów. Nie będę tutaj raczyć Was opisami, kto jest kim, gdyż mi osobiście największą przyjemność sprawiało odkrywanie tajemnic każdego z bohaterów podczas "pochłaniania" poszczególnych odcinków serialu. Są to bez wątpienia osobowości niezwykle barwne, podobnie zresztą jak ich perypetie. Trudno byłoby mi zdecydować się na jednego ulubieńca, gdyż każdy  bohater jest inny i ma w sobie coś wyjątkowego, za co zasługuje na szczególną sympatią. Ulubiony odcinek? Do tej pory obejrzałam dwa sezony i najbardziej spodobał mi się epizod (bodajże) siódmy z pierwszej serii (ten, w którym bohaterowie jadą na wycieczkę do Rosji, by namacalnie poznać historię komunizmu) - rozbawił mnie do łez, zazwyczaj jednak serial jest niesamowicie smutny, momentami wręcz depresyjny.

Uwaga! Osobom, które są bardzo wrażliwe na wulgaryzmy i którym nie odpowiada ciągłe poruszanie tematyki seksualnej, serial z pewnością się nie spodoba. Główne wątki kręcą się przede wszystkim wokół takich problemów jak seks, przyjaźń, miłość (dokładnie w tej kolejności). Myślę też, że nie jest to film odpowiedni dla osób poniżej 16 roku życia, ja na pewno nie pozwoliłabym go oglądać moim nastoletnim dzieciom, dla ich i mojego dobra;).







A może mieliście już przyjemność obcować ze "Skins"? Jeśli tak - jestem bardzo ciekawa Waszych opinii, jeśli nie - chętnie się dowiem, czy chcielibyście obejrzeć ten serial. Ja już nie mogę się doczekać, kiedy zacznę  trzeci sezon. Z tego, co się orientuję, serial jest nadal emitowany i z pewnością jesienią pojawi się kolejna, już piąta seria.

Tutaj możecie poczytać co nieco jeszcze na temat fabuły i obsady:)

Pozdrawiam Was i zachęcam do oglądania:)
xoxo
M.

czwartek, 5 sierpnia 2010

Projekt denko. Reaktywacja

Zrobiłam ostatnio kosmetyczny bilans, przyjrzałam się dokładnie wszystkim kosmetykom w mojej drewnianej szafeczce z Ikei i  półce w łazience uginającej się już pod ciężarem balsamów, szamponów, odżywek, pianek, lakierów do włosów, maseł do ciała, kremów ujędrniających, żelów antycellulitowych i wielu wielu innych specyfików. Po dodaniu współczynnika x, który w tym równaniu oznacza liczbę produktów na półce, do krzywej y, która wyraża rosnącą tendencję do zakupoholizmu, i podzielenie otrzymanego wyniku przez zmienną czasu t, co się okazało? Bilans wyszedł zdecydowanie na plus. W tym wypadku plus nie jest jednak wynikiem pozytywnym, gdyż oznacza zdecydowanie zbyt dużą liczbę posiadanych produktów w stosunku do możliwości ich zużycia. Zarząd spółki mojaKOSMETYKOmania S.A. postanowił więc jednogłośnie wdrożyć plan awaryjny opracowany na wypadek kosmetycznej nadwyżki, a więc PROJEKT DENKO.

W moim przypadku jest to reaktywacja, a więc drugie podejście, bo przyznaję, że nie zawsze jestem konsekwentna w swoich postanowieniach i wdrożona już jakiś czas na YouTube idea zużywania każdego produktu "do dna", zanim kupi się następny, gdzieś mi umknęła w szale zakupów, odkrywania nowych sklepów, marek i hitów kosmetycznych. W końcu przyszło jednak otrzeźwienie! Po prostu w pewnym momencie zauważyłam, że albo skrzynka i półka w łazience się skurczyły, albo ja mam tego wszystkiego za dużo... Niestety, z której strony by nie mierzyć, zarówno skrzyneczka, jak i półka mają wciąż te same wymiary co zaraz po zakupie, więc... ;)

Postanowiłam wdrażać plan awaryjny małymi kroczkami, ponieważ w przypadku projektu denko bardzo łatwo się zniechęcić, skazując się na stosowanie wiecznie tych samych produktów. Najłatwiej pozbyć się kosmetyków do pielęgnacji i od tych zdecydowałam się zacząć.

Oto moja lista:

1. Pianka do włosów L`Oreal Max Objętość. 
2. Odżywka bez spłukiwania Pantene Pro-V, włosy proste i gładkie.

Oba te produkty zdecydowanie mnie już znudziły. Stoją od jakiegoś czasu na półce, zużyte w 3/4. Przekleństwem w ich przypadku jest duża pojemność. Nauczona doświadczeniem już nigdy nie skuszę się na duże opakowanie ze względu na niższą cenę, bo później zużywanie danego produktu jest niczym odsiadywanie wyroku dożywocia;)

3. Ujędrniający mus pod prysznic Dr Irena Eris z serii Body Art
4. Balsam ujędrniający do biustu z tej samej serii.

Zużycie żelu jest widoczne na zdjęciu, produkt jest bardzo fajny, niezwykle wydajny (o zgrozo!), ale  na łazienkowej półce czeka na mnie cudownie pachnący żel pod prysznic The Olive Branch z Lush i już nie mogę się doczekać, kiedy będę mogła go używać bez żadnych wyrzutów sumienia. Będzie to dla mnie nagroda za skuteczne przeprowadzenie projektu denko. O użyciu balsamu natomiast zawsze zapominam, zawsze szkoda mi czasu na stosowanie wszelkiego rodzaju mazideł. Ale tym razem będę twarda!


5. Krem brązujący do twarzy L`Oreal Nutribronze

Niestety, w moim przypadku ten krem zupełnie się nie sprawdził, nie dość, że nie widzę na twarzy żadnych efektów po jego zastosowaniu, to jeszcze zapycha pory. Nie należał jednak do najtańszych, dlatego szkoda mi go po prostu wyrzucić. Znalazłam dla niego jednak inne zastosowanie: smaruję nim dekolt i efekt jest do zaakceptowania, tym bardziej że zwykłe balsamy brązujące na tę część ciała okazują się dla mnie zazwyczaj zbyt ciężkie.


Kolejne na liście są kosmetyki do makijażu:

6. Podkład Revlon PhotoReady
7. Puder do twarzy Clinique Stay-matte

Po dobrych kilku miesiącach testowania podkładu PhotoReady doszłam do wniosku, że to jednak produkt nie dla mnie. Denerwują mnie zawarte w nim drobinki. Ponadto, podkład lubi spływać mi z twarzy, szybko zaczynam się po nim błyszczeć i skóra w niektórych miejscach (strefa T) po pewnym czasie zaczyna się kleić. Podkład, moim zdaniem, ma służyć głównie temu, żebyśmy czuli się pewniej ze swoją niedoskonałą cerą, nie zaś zastanawiali się cały dzień, czy nie trzeba nanieść poprawek. Mimo że lubię jego konsystencje, krycie i wygodne opakowanie, to raczej ponownie go już nie kupię. Puder z Clinque natomiast jak najbardziej spełnia moje oczekiwania, ale planuję zakup wychwalanej przez wiele osób Mineralize Skin Finish Natural z MAC i chciałabym móc jak najszybciej wypróbować nowinkę:)

8. Balsam do ust Yes! Yes! Yes! z The Body Shop
9. Błyszczyk MAC Lustreglass w kolorze Springbean
10. Błyszczyk MAC Lipglass w kolorze Clarity

Z produktami do ust sprawa wygląda u mnie tak, że najczęściej o nich zapominam. Pomaluję usta przed wyjściem z domu, wrzucę balsam, błyszczyk czy szminkę do torebki i zazwyczaj nie pamiętam o tym, żeby je nałożyć ponownie w ciągu dnia. W tym wypadku projekt denko podyktowany jest więc zdrowym rozsądkiem, bo najzwyczajniej w świecie nie chciałabym, żeby te produkty się przeterminowały. Umieszczając je na liście, po prostu o nich pamiętam:) Poza tym puste opakowania po produktach MAC są zawsze pożądane, gdyż, jak wiadomo, za sześć można otrzymać darmową szminkę:)

11. Konturówka do oczu Rimmel w kolorze Sable
12. Konturówka do oczu Bourjois w kolorze Brun Expressif

Czy muszę tłumaczyć, dlaczego w projekcie denko umieściłam dwie brązowe kredki?;) Dwie konturówki w odcieniach brązu na liście mogą świadczyć tylko o tym, że w mojej kosmetyczce znajduje się zdecydowanie za dużo brązowych eyelinerów (a ja już myślę o następnym!). Zużycie ich będzie jednak prawdziwym wyzwaniem...

Na koniec perfumy:

13. Yves Saint Laurent Babydoll

Uwielbiam ten zapach, ale mam go już ponad dwa lata i wciąż ok. 1/4 buteleczki, perfumerie natomiast kuszą wciąż nowymi oszałamiającymi flakonami i jeszcze bardziej uwodzicielskimi nutami zapachowymi, w związku z czym moja lista muszęmieć-ów jest bardzo długa. Na nowe perfumy pozwolę sobie jednak dopiero wtedy, gdy choć jeden flakon zniknie z mojej półki;)

Oto i moja trzynastka "szczęśliwców" do odstrzału. Z pewnością będę Was informować o postępach. Jestem w pełni zmotywowana i dobrej myśli, choć pewnie prędzej czy później i tak przyjdzie czas na trzecią część trylogii "Projekt denko. Rewolucja". Tymczasem trzymajcie za mnie kciuki i życzcie mi miłego zużywania;)

Buzia dla Was
M.

P.S. A jak u Was z wdrażaniem takich projektów awaryjnych? Bardzo jestem ciekawa, co Wy aktualnie intensywnie zużywacie:D

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

Na paznokciach dziś. . . O.P.I. Party In My Cabana

Dziś znowu będzie o lakierach/lakierze (pewnie co niektórzy się ucieszą;)). Dlaczego? Ano, bo niestety lakier z Wibo przetrwał na moich paznokciach niespełna dwa dni, w zasadzie już następnego dnia po pomalowaniu pojawiły się pierwsze nieestetyczne odpryski, co dla mnie jest jednoznacznym znakiem, że czas na nowy kolor! Yay! :D Rzadko mi się zdarza, żebym jednym lakierem pomalowała paznokcie dwa razy z rzędu, oj rzadko, co nie oznacza jednak, że nigdy:) Jak się trochę ochłodzi z pewnością poznacie moich największych ulubieńców (kolory są póki co trochę nieadekwatne do aktualnej pory roku), ale dziś czas na malinowy róż, czyli O.P.I. Party In My Cabana z kolekcji South Beach.


Udało mi się dorwać ten kolorek na przecenie w Sephorze za ok. 30 zł (w sumie kosztował 35 zł, ale do tego doszły jeszcze jakieś zniżki). Stał sobie na półce w Pasażu Grunwaldzkim we Wrocławiu i chyba na mnie czekał, bo z przecenionych OPIków dostępny był jeszcze tylko niezbyt urodziwy, zgniły pomarańcz, więc na widok tego krejzi różu od razu w głowie zapaliła mi się zielona lampka i odezwał się cichy głosik "Brać, brać, brać!";)
Kolor jest rewelacyjny (najlepiej oddaje go zdjęcie w prawym górnym rogu kolażu)! Jest to żywa malina, bardzo wakacyjna, wykończenie oczywiście kremowe, krycie fantastyczne, już jedna warstwa pokrywa w pełni płytkę paznokcia, choć ja zawsze nakładam dwie, bo wtedy kolor robi się bardziej szklisty, co bardzo dobrze widać na pierwszym zdjęciu (jak się dobrze przyjrzycie, to może dojrzycie w płytce paznokcia moje odbicie:)). Aplikacja z lakierami tej marki to sama przyjemność, pędzelek ma idealną szerokość, produkt odpowiednią konsystencję, nic dodać, nic ująć. Lakier utrzymuje się nawet do tygodnia (przeważnie w celu utrwalenia stosuję Rapid Dry Top Coat z tej samej firmy, którą z czystym sumieniem mogę polecić, jest świetna!), w moim przypadku jedyny uszczerbek, który zaobserwowałam i który również powinien być widoczny na zdjęciu (palec wskazujący prawej ręki) to ścierające się końcówki, ale zaznaczam, że cały dzień zazwyczaj stukam w klawiaturę, taka praca niestety...
OPIki polecam każdemu, warto mieć w swojej kolekcji choć jeden lakier tej marki, choć z drugiej strony ostrzegam, bo ta mania uzależnia (która zresztą nie!) i mając jednego, chcemy więcej i więcej. Najgorsze jest to, że po jakimś czasie nagle uświadamiamy sobie, że stałyśmy się bardzo krytyczne wobec lakierów innych firm, więc strzeżcie się;)

Następny post już raczej lakierom poświęcony nie będzie. Coś czuję, że rozpocznę ponownie projekt denko, tym bardziej że w mojej kosmetycznej kolekcji uzbierało się ostatnio kilka produktów, które chciałabym zużyć (pomału już nie mam gdzie tego wszystkiego upychać!). Sklecę też chyba kolejny serialowy off-top, bo mam w zanadrzu jeden tytuł, którym chciałabym się z Wami podzielić. Powiem jedno: po kilku pierwszych odcinkach wciaga jak cholera!;)
Buzia dla Was
xoxo
M.

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...