poniedziałek, 26 listopada 2012

"Tomorrow never dies" goes to...


Bez owijania w bawełnę wszem i wobec ogłaszam, że jeden ze szpiegów OPI wędruje do...



monitkaz

Moje gratulacje! :)

Zwyciężczynię proszę o przesłanie adresu pocztowego, na który ma zostać wysłana przesyłka, na adres e-mail mizzvintage@o2.pl w ciągu 48 h. Brak zgłoszenia w tym czasie oznacza, że lakier zostanie ponownie rozlosowany.



czwartek, 22 listopada 2012

Z serii skarby natury

Pozostając w temacie walki z trądzikiem, skrobnę dziś kilka słów na temat serii antytrądzikowej z The Body Shop. Produkty z olejkiem z drzewa herbacianego reklamowane są jako nowość, choć, jak pisały mi niektóre czytelniczki, nowością od dłuższego czasu już nie są. Ja w każdym razie miałam możliwość przetestowania dwóch kosmetyków z tej linii: Tea Tree Blemish Fade Night Lotion (cena: 45 zł za 30 ml), czyli kremu na noc oraz Tea Tree Oil (cena: 25 zł za 10 ml), czyli olejku z drzewa herbacianego.

W związku z podjętą przeze mnie walką z trądzikiem, kosmetyki te spadły mi niemalże z nieba. Jako że jak najbardziej znajduję się w grupie docelowej, z wielką ciekawością wzięłam się za wypróbowywanie, licząc na spektakularne efekty.

Achów i ochów jednak nie będzie.

Krem na noc ma za zadanie redukować przebarwienia i niedoskonałości skóry. Jest to lekka emulsja o ziołowym zapachu, która po nałożeniu błyskawicznie się wchłania, pozostawiając skórę zmatowioną, ale nie suchą. Jest to produkt całkiem przyzwoity. Wysusza, co ma wysuszać, nie ingerując jednocześnie w zdrowe partie skóry. Trudno mi ocenić, czy krem rozjaśnia przebarwienia, bo jak pisałam w poprzednim poście, do tego celu używam innych kosmetyków o bardziej zdecydowanym składzie. Mogę jednak założyć, że Blemish Fade Night Lotion dodatkowo wspiera ten proces. Na szczególną uwagę zasługuje opakowanie z bardzo praktyczną pompką, która pozwala na higieniczną aplikację, co jest szalenie ważne przy skórze z niedoskonałościami. Wkurza mnie jednak nieprzezroczysta tubka, która nie pozwala ocenić, ile produktu nam zostało. Krem oceniam jako dobry, ale nie jest to dla mnie żaden "muszęmieć".

Skład: Water, Propanediol, Glycerin, Aluminum Starch Octenylsuccinate, Calophyllum Inophyllum Seed Oil, Silica, Acrylamide/Ammonium Acrylate Copolymer, Caprylyl Glycol, Ethylhexyl Palmitate, Melaleuca Alternifolia (Tea Tree) Leaf Oil, Polyisobutene, Caprylic/Capric Triglyceride, Titanium Dioxide, Phytosphingosine, Polysorbate 20, Sorbitan Isostearate, Limonene, Citral, Leptospermum Petersonii (Lemon Tea Tree) Oil, Tocopherol
Olejek z drzewa herbacianego na wypryski to żadne odkrycie. Jest to specyfik powszechnie znany i stosowany. Służy on do stosowania bezpośrednio na niedoskonałości, wysuszając je i przyspieszając tym samym proces gojenia. Olejek faktycznie działa, ale ten sam efekt otrzymamy przy pomocy aptecznego specyfiku za 1/3 ceny. Zakładam też, że alkohol w składzie już na drugim miejscu niejednego zniechęci do zakupu.
Skład: Water, Alcohol Denat., PEG-40 Hydrogenated Castor Oil, Polysorbate 20, Melaleuca Alternifolia (Tea Tree) Leaf Oil, Limonene, t-Butyl Alcohol, Calophyllum Inophyllum Seed Oil, Citral, Leptospermum Petersonii (Lemon Tea Tree) Oil, Denatonium Benzoate, Tocopherol

Godny podkreślenia jest mimo wszystko fakt, że TBS nie testuje na zwierzętach i wspiera uprawy Zrównoważonego Handlu. Olejek herbaciany wykorzystywany do produkcji linii antytrądzikowej pochodzi akurat z Australii. Za zaangażowanie społeczne i środowiskowe TBS zasługuje na 5, same produkty wypadają już niestety nieco gorzej.

A Wy znacie jakieś zielarskie sposoby na poprawienie kondycji Waszej cery?

PS. Produkt został przesłany mi nieodpłatnie do testów, fakt ten nie miał jednak wpływu na treść niniejszej recenzji.



środa, 21 listopada 2012

Walki z wrogiem ciąg dalszy. . .

Trądzik = wróg

Myślę, że nie zapeszę, kiedy powiem, że pierwszą bitwę mogę uznać za wygraną. Po miesięcznej kuracji żelem Duac i Skinoren pozbyłam się wszelkich niespodzianek. Owszem, od czasu do czasu coś tam wyskoczy, ale nie są to już bolesne wulkany, które goją się tygodniami. Stan mojej cery uległ diametralnej poprawie. Buzia jest gładsza, pory zwężone, można świętować wstępne zwycięstwo :))).

To jednak jeszcze nie koniec wojny. Trądzik pozostawia po sobie najczęściej ślady. Są to blizny, przebarwienia, które niestety szpecą i sprawiają, że skóra wygląda starzej. I z tym wrogiem postanowiłam stoczyć bitwę. Oczywiście najszybszym sposobem jest seria zabiegów złuszczających u kosmetyczki, są one jednak dość kosztowne, a pewne efekty można osiągnąć w domu, oszczędzając kilka groszy.

Peeling Glyco-A z 12% kwasem glikolowym (cena ok. 60 zł) poleciła mi kosmetyczka, twierdząc, że jest to kosmetyk, który bardzo dobrze przygotowuje skórę do poważniejszych zabiegów złuszczających. Ogólnie rzecz biorąc, produkt ma za zadanie poprawić stan cery tłustej i trądzikowej, zmniejszać pory i ograniczać występowanie niedoskonałości, a także niwelować blizny potrądzikowe, przebarwienia, zrogowaciały naskórek, a nawet cellulit i rozstępy (choć w tym celu jeszcze go nie używałam ;).


Uwaga! Krem zawiera silne substancje aktywne, dlatego należy stosować go bardzo ostrożnie. W celu zapoznania się ze sposobem aplikacji oraz składem zapraszam Was na stronę producenta (>>>KLIK<<<), tam wszystko jest naprawdę fajnie opisane.

Po nałożeniu krem może powodować uczucie pieczenia i zaczerwienienie skóry, co świadczy o jego działaniu. W moim przypadku podczas pierwszych kilku użyć pieczenie było wręcz nie do wytrzymania. Czułam się, jakby ktoś wbijał mi w twarz setki szpilek. Z czasem jednak moja skóra przywykła do preparatu i teraz spokojnie mogę go zostawiać na buzi na kilka godzin, a nawet na noc.

W moim odczuciu peeling jest bardzo skuteczny. Po około miesiącu stosowania buzia stała się gładsza, stare zaskórniki niemalże zniknęły, nowe praktycznie się nie pojawiają, głębsze blizny uległy spłyceniu, przebarwienia rozjaśnieniu. Z rezultatów jestem zadowolona, choć nie ma tu mowy o efekcie WOW. Proces odbudowywania cery jest raczej żmudny i wymaga sporo czasu, ale na pewno warto uzbroić się w cierpliwość.

Dzięki uprzejmości jednej z czytelniczek mam teraz okazję testować bardzo podobny produkt w formie mleczka marki GlySkinCare. Tutaj stężenie kwasu glikolowego jest nieco niższe, bo wynosi 10%, niższe jest jednak również pH preparatu (2,3 w przeciwieństwie do 3,2 u Glyco-A), przez co powinien on być skuteczniejszy. Czas pokaże, recenzja pewnie się pojawi :).
Zdjęcie pochodzi ze strony glyskincare.eu

Macie jakieś doświadczenia z tego typu preparatami? 



niedziela, 18 listopada 2012

Pięciu szpiegów

Fanką Bonda nigdy nie byłam i już chyba nie zostanę. Mało którą część obejrzałam w całości, bo najczęściej gdzieś w połowie gubiłam wątek. Na Skyfall do kina poszłam, a jak, ale po bardzo wczesnej pobudce i ciężkim dniu pracy... (tylko proszę, nie bijcie! :D) przespałam niemalże cały seans. Zdarzyło się to Wam kiedyś? Wstyd się przyznać, ale mi niejeden raz ;P.

Tradycją już chyba się stało, że z okazji większych produkcji filmowych OPI wypuszcza na rynek kolekcję lakierów. Tak też się stało w przypadku Skyfall. Gdyby nie zaoferowano mi kilku do testów, pewnie przeszłabym koło nich obojętnie, bo nie przepadam za bling, bling na paznokciach. Powiem Wam jednak, że to byłby spory błąd!


Trafiło do mnie 5 odcieni: (od lewej) The Spy Who Loved Me, Tomorrow Never Dies, Die Another Day, Goldeneye i The World Is Not Enough. Nie z każdym polubiłam się jednakowo, ale trzech szpiegów pokochałam miłością głęboką.


The World Is Not Enough powędrował na paznokcie w pierwszej kolejności. W srebrzysto-brązowawej bazie zatopione są różnokolorowe mikrodrobinki. Lakier daje niebanalne metaliczne wykończenie, którego kolorystyka zmienia się w zależności od padającego światła. Jak dla mnie cudo!

The Spy Who Loved Me przykuł moją uwagę jako drugi. Jest to piękna, soczysta czerwień. Baza ma żelkową formułę, więc bajecznie się rozprowadza i szybko schnie. Wisienkę na torcie stanowią jednak zatopione w lakierze złote drobinki. Efekt jest powalający! Odcień aż krzyczy: "Boże Narodzenie jest tuż, tuż" ;).
Die Antoher Day to kolejna czerwień, tym razem w wykończeniu frost. W odróżnieniu od The Spy Who Loved Me jest bardziej jesienna, miedziano-pomidorowa. Idealnie komponuje się z ubraniami w kolorze szmaragdowej zieleni. I tutaj aplikacja oraz czas schnięcie nie pozostawiają nic do życzenia, pomimo frostowego wykończenia pociągnięcia pędzlem są niemalże niewidoczne. Lubię go!


Goldeneye to prawdzie bling, bling. Jak słusznie zauważyła kosodrzewina o wiele lepiej pasowałaby do niego nazwa Goldenfinger ;). Jest to złoty brokat zatopiony w bezbarwnej bazie, który po trzech warstwach daje wykończenie foil. Jak dla mnie małe rozczarowanie. Życzyłabym sobie, żeby drobinek było mniej, wtedy lakier idealnie nadawałby się do layeringu. A tak za bardzo nie mam na niego pomysłu...


Tomorrow Never Dies najmniej przypadł mi do gustu. Na zdjęciu to indygo wpadające w granat, w rzeczywistości lakier ma bardziej fioletowy odcień. Wykończenie, jak widać na załączonym obrazku, to frost. Osobiście kompletnie nie czuję się w takich odcieniach, w związku z tym, jeśli któraś z Was ma na niego ochotę, niech napiszę o tym w komentarzu. Wśród zainteresowanych rozlosuję lakier w przyszłą niedzielę (25.11.2012). Szkoda, żeby marnował się w mojej kosmetyczce :).

W przypadku wszystkich lakierów aplikacja była bezproblemowa, czas schnięcia nawet bez topa ekspresowy, z trwałością bywało już różnie (od 2 do 4 dni).

Lakiery możecie zakupić na stronie kupkosmetyk.pl. Za zakup powyżej 200 zł przesyłka jest gratis.

Koszt lakieru to ok. 40 zł. Całkiem sporo! Osobiście życzyłabym sobie, żeby OPI w Polsce zastosowało taką samą politykę co Essie, czyli weszło do tańszych drogerii za niższą cenę. Konkurencja potrafiła zejść z ceny 49 zł w Douglasie do 35 zł (a niekiedy nawet 25 zł!) w Super-Pharm. Widać więc, że jak się chce, to można. Zakładam, że i popyt byłby wtedy znacznie większy i nie trzeba by szukać tych lakierów na allegro, ebay, czy w sklepach internetowych zza kałuży.

Co sądzicie?



Średniak

Z podkładami Lirene się całkiem lubię, zwłaszcza z tym z serii przeciwtrądzikowej Under 20. Jak na drogeryjną markę w bardzo przystępnej cenie (podkłady kosztują ok. 15-20 zł) mają całkiem niezły wybór wykończeń i odcieni. Bez problemu można również dobrać produkt odpowiedni dla danego typu skóry.

Lirene City Matt nie mogę jednak zaliczyć do moich ulubieńców, bo w moich oczekiwań on niestety nie spełnia, co nie znaczy jednak, że jest to produkt z gruntu zły.


Jak już z pewnością wiecie, mam cerę mieszaną, skłonną do niedoskonałości i przetłuszczania się w strefie T. City Matt, na co wielkimi literami wskazuje już sama nazwa, ma być fluidem matująco-wygładzającym. W moim przypadku potwierdza się jednak tylko ten drugi człon. Podkład bardzo przyjemnie się nakłada, niemalże sunie po skórze i tu dostrzegam właśnie ten efekt wygładzenia i zmiękczenia rysów twarzy. Odcień wydaje się dość ciemny, wpadający lekko w pomarańcz, ale nie dajcie się zwieźć, bo całkiem nieźle stapia się ze skórą. Krycie określiłabym jako lekkie. Koloryt zostaje fajnie wyrównany, ale nie ma co marzyć o ukryciu przebarwień czy niedoskonałości. Tym, co wywołało jednak mój największy zawód, jest trwałość. Po ok. 3 h pojawia się błysk i podkład zaczyna znikać. Nie tego oczekiwałabym od podkładu matującego...

Odcień: 207 beżowy
Nie dyskredytuję jednak tego kosmetyku. Sądzę, że sprawdzi się on rewelacyjnie na skórze normalnej. Podarowałam jeden egzemplarz mojej koleżance (Aleksandro, pozdrawiam! :D) i u niej podkład przez cały dzień trzyma się rewelacyjnie. Na pewno warto przekonać się na własnej skórze, czy jest to coś dla nas. Za tę cenę niewiele można stracić, a całkiem sporo zyskać.


Próbowałyście już Lirene City Matt?

P.S. Produkt został przesłany mi do recenzji, nie miało to jednak wpływu na treść powyższej recenzji



piątek, 16 listopada 2012

Nuta na piątkowy wieczór...

Nie mogę się uwolnić od tej piosenki! Piękna jest...


A Wam jaka nuta towarzyszy w ten zimny, piątkowy wieczór?




Święta zamknięte w słoiczku

Kolejny produkt z bożonarodzeniowej kolekcji Lush, który kupiłam poniekąd w ciemno. Poniekąd, bo poleciła mi go dezemka, więc w jakimś sensie gwarancję miałam, że kompletny bubel to nie będzie. I faktycznie nie zawiodłam się :).


Buche de Noel to w moim prywatnym słowniku "czyścik" do twarzy. Używam tego określenia, bo nie jest to ani typowy żel, ani peeling, ale swego rodzaju pasta, którą miesza się z odrobiną ciepłej wody i rozprowadza na twarzy. W charakterystycznym czarnym słoiczku znajdziemy 100 g produktu (cena: 5,95 Ł), w którego skład wchodzi kaolin, zmielone migdały, suszona żurawina, świeża satsuma (rodzaj śliwki) oraz drzewo cedrowe. 


Buche de Noel przeznaczony jest do każdego typu skóry. Jak pisze Lush na swojej stronie, jest to świąteczna wersja popularnego produktu Angels on Bare Skin. Migdały mają za zadanie delikatnie peelingować, śliwka i żurawina nawilżać, kaolin oczyszczać, a drzewo cedrowe działać antyseptycznie. Dodatkowo w składzie znajdziemy olejek migdałowy oraz masło kakaowe, które czynią skórę gładką i chronią ją przed zimnem. Połączenie wydaje się zgrane jak zespół kolędników :).


Polubiłam ten produkt przede wszystkim za to, że serwuje mojej buzi delikatny peeling i jednocześnie odżywia skórę. Oczyszcza ją dogłębnie, nie pozostawiając uczucia ściągnięcia, które w zimie potrafi być szczególnie nieprzyjemne.  Jeśli macie okazję nabyć ten "czyścik", szczerze go Wam polecam, bo nie dość że świetnie działa, to dodatkowo rewelacyjnie pachnie marcepanem, a nie ma nic lepszego niż takie świąteczne zapachy zimą :). Chwilami naprawdę chciałoby się zanurzyć łychę w tej masie i wpakować ją sobie do buzi ;))).

A Wy czym się zmywacie zimą?



wtorek, 13 listopada 2012

Znalezione w spamie

Ilość spamu, który zasypuje moją skrzynkę mailową, najczęściej doprowadza mnie do szału. Okazuje się jednak, że i w "Wiadomościach śmieciach" można znaleźć coś wartościowego. Właśnie za sprawą spamu trafiłam na stronę zapachdomu.pl, gdzie sprzedawane są znane już chyba wszystkim świeczki zapachowe i akcesoria Yankee Candle.

Oprócz tego, że trafiłam na całkiem fajną stronkę, dostałam też kupon rabatowy na 20 zł (Uwaga: ważny przy zakupach za ponad 100 zł). Wystarczy wpisać swojego maila i otrzymuje się kod zniżkowy, który trzeba wpisać przy składaniu zamówienia (darmowa wysyłka kurierem przy zakupach powyżej 99 zł). Żeby nie było niejasności, z nie jestem z tą firmą w żaden sposób związana, niniejszy post nie jest też wynikiem żadnej współpracy, po prostu wykorzystałam okazję, żeby raz a dobrze wypróbować zapachy YC :))).


Yankee Candle to kolejna firma po np. OPI czy MAC, która w dużej mierze swój marketing opiera na nazwach. Opisy zapachów kuszą i zachęcają do zakupów, bo kto by nie chciałby się przekonać, jak pachnie "Miękki kocyk", "Białe Boże Narodzenie" czy "Różowe piaski"? :)

Zdecydowałam się na następujące woski (czas palenia ok. 8 h, spokojnie można je podzielić na części):

- White Christmas (soczyste wiśnie, słodkie migdały z nutą mroźnej świeżości)
- Midnight Jasmine (jaśmin)
- Honey & Spice (miód, trzcina cukrowa, cynamon z nutą kakao)
- Coastal Waters (zapach morza)
- Pink Sands (owoce cytrusowe, słodkie kwiaty, lekko pikantna wanilia)
- Sun & Sand (morze piasek, słońce, wiatr, orzeźwiające kwiaty, trawa z wydm)
- Blissful Autumn (dojrzałe owoce, mokre drewno, smagane wiatrem liście)
- Apple & Pine Needle (jabłko, sosnowe igły)

I świeczki (czas palenia ok. 15 h):

- Christmas Cupcake (zapach waniliowej babeczki z maślaną polewą)
- Soft Blanket (cytrus, wanilia, ciepły bursztyn)

Do tego dorzuciłam świecznik na świeczuszki i podgrzewacz na woski, bo przecież jakoś te zapachy "wytopić" trzeba ;).

Średnia cena wosków to 6 zł (niektóre są w cenie promocyjnej po 4,5 zł), świeczuszki kosztują średnio 9 zł (te kupione przeze mnie są aktualnie w promocji i kosztują ok. 6 zł).

Już nie mogę się doczekać, kiedy wypróbuję te wszystkie zapachy. Przez najbliższe miesiące zapowiada się dom pełen aromatów :D.

A Wy macie jakieś swoje ulubione zapachy Yankee Candle? Może pomięłam coś wartego uwagi?



niedziela, 11 listopada 2012

Od zmierzchu do... kąpieli

Do Świąt jeszcze trochę czasu, ale czemu nie umilić by sobie oczekiwania, relaksując się w wannie i otaczając się świątecznymi zapachami :). A takich bez liku na pewno dostarcza nam Lush.

W blogosferze krąży opinia, że wszelkie lushowe kule do kąpieli, żele pod prysznic i tym podobne to typowe kąpielowe gadżety, które mają fajne nazwy, ładnie wyglądają i pachną, dużo kosztują, ale poza tym nie wyróżniają się niczym szczególnym. I ja w sumie się pod tym podpisuję. Jakiś czas temu pisałam, że Lush nie przyprawia mnie już o szybsze bicie serca, ale od czasu do czasu mam ochotę się trochę rozpieścić i sprawić sobie jakiś kąpielowy "umilacz".

Takim gadżetem jest żel pod prysznic Twilight. Zamówienie odbyło się za pośrednictwem internetu i nigdy wcześniej nie miałam okazji wąchać tego cuda, ale zachęcił mnie opis: Ponieważ wszyscy jesteśmy stworzeni z gwiazd. Żel pod prysznic o zapachu lawendy i słodu, który uspokaja, relaksuje i przynosi ulgę, pomagając Ci przejść z dnia do nocy.


Żel pachnie naprawdę ładnie, choć nieco drażni mnie, że to słód a nie lawenda jest dominującą nutą. Produkt jest gęsty, pieni się rewelacyjnie, więc do umycia całego ciała wystarczy zaledwie odrobina. Trudno wypowiadać mi się o zaletach aromaterapii, bo z zasypianiem nie mam najmniejszego problemu. Po całym dniu jestem najczęściej tak zmęczona, że padam na twarz jak kawka, a każda kąpiel bez względu na użyty żel mnie relaksuje. Skóra po umyciu nie jest ani nadmiernie wysuszona, anie szczególnie nawilżona, więc i o nadzwyczajnych właściwościach pielęgnacyjnych nie może być tu mowy.

Na dnie butelki znajduje się jednak mała ciekawostka...


Czyżby to był gwiezdny pył? ;) Trudno powiedzieć, gdyż do tej pory nie udało mi się wydobyć owego srebrnego czegoś na zewnątrz. Żel jest na tyle gęsty, że zwartości wymieszać się nie da. Tak jednak wynikałoby z opisu zamieszczonego na butelce. Zapewne jak dotrę do końca, dowiem się, co siedzi na jej dnie. Już teraz ciekawość trochę mnie zżera ;).

W sumie lubię Lush za takie w zasadzie nie mające większego znaczenia dla samego produktu i jego właściwości akcenty. Sprawiają, że dany kosmetyk staje się ciut bardziej wyjątkowy. Lubię też opisy na etykietach, które zawsze pisane są z lekkim przymrużeniem oka :). 

Jak używać: Och, daj spokój, przecież nie musimy Ci tłumaczyć, jak używać żelu pod prysznic, nieprawdaż?
Top wskazówka: Chcesz spoglądać w niebo nocą i przypomnieć sobie, że jesteś jego częścią? Twilight pomoże Ci się z nim połączyć. Użyj go przed pójściem do łóżka na dobry sen. Ma ten sam zapach, co nasz popularny Twilight Ballistic
Dobrze wiedzieć: Czas między zachodem słońca a zapadnięciem nocy często nazywany jest niebieską godziną ze względu na otaczające nas charakterystyczne światło. Nasz niebiesko-fioletowy żel pod prysznic z dodatkiem migoczących gwiazd stara się je uchwycić  
Żel mnie nie zauroczył na tyle, aby od razu zapragnęła zapasu na cały rok (Twilight to wersja limitowana, cena za 250 ml ok. 8,50 Ł), ale na pewno będę go używać z przyjemnością.


A Wy macie jakieś ulubione kąpielowe gadżety?




wtorek, 6 listopada 2012

Kici, kici, miau, miau... :)


Jak tylko zobaczyłam to cudeńko na blogu u Cupcake, powiedziałam sobie, że muszę je mieć. Oczywiście dla opakowania, bo czegoś tak słodkiego i uroczego dawno nie widziałam :D. 


Wybaczcie słabą jakość oświetlenia na zdjęciach, ale o tej porze roku nie można oczekiwać dziennego światła po 16:00. Poza tym dzięki lekkiemu półmrokowi kotek prezentuje się jeszcze bardziej słodko i przytulnie ;P


Zawartość niestety nie powala na kolana. Żel pachnie bardzo, bardzo delikatnie, zapach czereśni jest niemalże niewyczuwalny, pieni się też raczej średnio, ale co mi tam, efekt wizualny bije wszystko na głowę ;).   Żel zużyję pewnie jako mydło do rąk, a później wypełnię opakowanie kremem do rąk lub stóp, postawię koło łóżka, tak żebym zawsze mogła po niego sięgnąć i cieszyć oczy (cena ok. 9 zł do nabycia w Rossmannie).

Lubicie takie gadżety?

A tu kotek w wersji live - Luna says hi everyone! ;)





czwartek, 1 listopada 2012

Lushowe zachciewajki

Mania na produkty Lush przeszła mi już jakiś czas temu. Nie zmienia to jednak faktu, że lubię, gdy od czasu do czasu lushowe zapachy goszczą w mojej łazience, a że nadarzyła się okazja w postaci wspólnego zamówienia zorganizowanego przez dezemkę, postanowiłam nabyć co nieco...

Jestem ogromną fanką zapachu mydła Honey, I washed the kids, jednak nie przepadam za mydłami w kostce. Są nieporęczne i najczęściej mało wydajne. Kiedy natknęłam się na żel pod prysznic It`s raining men, który obiecuje ten sam aromat karmelo-miodu nie mogłam się oprzeć. Do tego dorzuciłam Twilight z limitowanej świątecznej edycji, który pachnie lawendą i słodem, ma odprężać, relaksować i pomagać w zasypianiu. Pomyślałam, że będzie jak znalazł na długie, zimowe wieczory.


Lushowe żele pod prysznic to prawdziwa sinusoida. Potrafią rewelacyjnie się pienić, pięknie pachnieć i nawilżać. Niektóre bywają jednak lejące, w ogóle nie dają piany i przez to są niesamowicie niewydajne. Podsumowując w kilku słowach, raz są świetnie, innym razem kompletnie do d... Zobaczymy, jak będzie tym razem...

Z edycji świątecznej capnęłam również Buche de Noel, którym zachwycała się dezemka. W związku z tym i ja postanowiłam spróbować. Buche de Noel to "czyścik" do twarzy, który nie tylko myje, ale również peelinguje i odżywia. Zapach jest bardzo świąteczny, migdałowo-marcepanowy. Pierwsze wrażenia jak najbardziej pozytywne, a pełna recenzja zapewne wkrótce.


Do zakupów dorzucono mały drobiazg w postaci próbki Smaragdine Bubble Bath z serii Retro Lush. Nigdy nie miałam żadnego produktu z tej linii, więc bardzo chętnie przetestuję. Maź, bo taką postać ma kosmetyk, pachnie paczulą. Dla mnie jest to ziołowy aromat, rześki i orzeźwiający.


A Wy macie jakiś swoich ulubieńców z Lush?

P.S. Brak porządnego światła dziennego solidnie daje mi się we znaki, stąd zdjęcia są, jakie są... :/



LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...