niedziela, 29 lipca 2012

Polskie "tropiki"

Wczoraj 30 stopni i pogoda iście plażowa, dzisiaj za oknem strugi deszczu i prawdziwa jesień. Skoro na zewnątrz tropików dzisiaj nie doświadczymy, to trzeba zorganizować je sobie w domowym zaciszu, a na poprawę humoru najlepsze smakowite zapachy :))). Jakiś czas temu Farmona obdarowała mnie Kokosowym sorbetem do mycia ciała Sweet Secret oraz Waniliowym scrubem do ciała z tej samej serii. Wybaczcie brak własnych fotek, ale światło w tej chwili jest kompletnie do niczego i nie zapowiada się, żeby w ciągu dnia miało ulec zmianie... :(

Fotka na szybko cyknięta telefonem

Przyznam szczerze, że kosmetyki należą do raczej przeciętnych. Sorbet (cena: 12,50 zł za 225 ml) ma dość luźną konsystencję i bardzo słabo się pieni, przez co jest niesamowicie mało wydajny, bo trzeba dużych ilości, aby cokolwiek z niego wykrzesać. Ja wylewam go zazwyczaj na myjkę, wtedy zużycie nie jest tak duże i ilość piany jest zadowalająca. Jeśli chodzi o właściwości pielęgnacyjne sorbet to w zasadzie przeciętny żel pod prysznic. Tym, co go jednak wyróżnia, jest kokosowo-bananowy zapach. Produkt pachnie bardzo naturalnie i egzotycznie. Jeśli mamy ochotę na tropiki w łazience pomimo niesprzyjającej pogody za oknem lub poszukujemy orzeźwienia w upalny dzień, to bez wątpienia jest to strzał w dziesiątkę :).

Waniliowo-daktylowy scrub (cena: 12 zł za 225 ml) pachnie już nieco mniej apetycznie. Dla mnie zapach jest zdecydowanie mniej naturalny niż w przypadku sorbetu. Kosmetyk ma za zadanie ścierać i dzięki ekstraktowi z wanilii i daktyli poprawiać kondycję skóry. Jeśli chodzi o właściwości peelingujące, w tej kwestii zdecydowanie nie można mu nic zarzucić - scrub ściera aż za bardzo. Dla mnie produkt jest zdecydowanie za ostry i bardziej podrażnia skórę, niż poprawia jej kondycję. W roli peelingu do stóp sprawdza się jednak rewelacyjnie ;).


Podsumowując, myślę, że zwolenniczki atrakcyjnych łazienkowych zapachów będą w stanie przymknąć oko na mankamenty pielęgnacyjne. Maniaczkom solidnej pielęgnacji te produkty radzę jednak sobie darować. A Wy w której jesteście grupie? :)))

P.S. 1 Nieusatysfakcjonowanych zdjęciami promocyjnymi, zapraszam na bloga Belloleum, gdzie Oli udało się wszystko obfocić jak należy :))).

P.S. 2 Wasze kciuki najwyraźniej pomogły we wtorek, bo dostałam pracę!!! Zaczynam 1 sierpnia i już nie mogę się doczekać :))))

 


niedziela, 22 lipca 2012

Na pokuszenie II ;)


Zanim zacznie się nowy tydzień i nie będę miała czasu na notki, wodzę Was na pokuszenie dzisiaj po raz drugi ;))). Jak pewnie wszyscy zdążyli już zauważyć, aktualnie mamy czas przecen, od których ja oczywiście postanowiłam trzymać się z daleka. Jest to nie lada wyzwanie, zwłaszcza kiedy koleżanki codziennie w pracy prezentują nowe fatałaszki nabyte po śmiesznych cenach. Postanowiłam zaspokoić dzisiaj moją ciekawość i zrobić małą rundkę po sklepach. Tak dla spokoju sumienia ;))). Poszłam, poprzymierzałam, nic mnie nie zachwyciło, z ulgą odwiesiłam na wieszak. Ufff ;)))

W tym miesiącu nie nabyłam jeszcze jednak żadnego Essiaka, a zgodnie z moim postanowieniem miesięcznie na jednego mogę sobie pozwolić :))). Okazało się, że przeceny dotarły też do Super-Pharm. Aktualnie wszystkie lakiery Essie są po 26,24 zł! Czaiłam się na Tart Deco, ale akurat tego odcienia spośród wszystkich nie było. Stwierdziłam, że wezmę więc jakiegoś nudziaka. Chwilę podumałam i chwyciłam Sand Tropez, a skoro lakiery były już przecenione, to capnęłam jeszcze Chubby Cheeks akonto przyszłego miesiąca (choć nie wierzę, żeby w sierpniu udało mi się zachować lakierową wstrzemięźliwość ;).

Od lewej: Sand Tropez, Chubby Cheeks
Ogółem z zakupów wyprzedażowych jestem baaaardzo zadowolona ;P. Który pójdzie na pierwszy ogień? Luna pomogła mi już wybrać ;))). Chyba stwierdziła, że świetnie będzie komponował się z jej futrem ;).



Na pokuszenie ;)

Znowu się tu zakurzyło... Ciężki tydzień za mną i ciężki tydzień przede mną. Aktualnie jestem na etapie poszukiwania nowej pracy i ostatnio moje główne zajęcie to bieganie na rozmowy kwalifikacyjne. Przykładowo w przyszłym tygodniu mam trzy. Szkoda, że za to nie płacą ekstra ;). Muszę powiedzieć, że poszukiwanie pracy jest strasznie męczące, zwłaszcza jak człowiek poza tym musi normalnie pracować. Mam jednak nadzieję, że tym razem już coś się wykluje. W każdym razie trzymajcie za mnie kciuki we wtorek, środę i piątek :))).

A teraz do rzeczy. Na ostatnich kosmetycznych zakupach, które nota bene były już jakiś czas temu, bo drogerie chwilowo staram się omijać szerokim łukiem, capnęłam róż Multi Colour Blush Catrice w odcieniu 010 Riviera Rose (cena: chyba ok. 18 zł).


Róż, jak widać na załączonym obrazku, składa się z pasków w czterech różnych odcieniach, od ciemniejszej terakoty, poprzez delikatną brzoskwinię, po chłodny róż. Produkt pozbawiony jest drobinek, ale nie jest matowy. Wykończenie określiłabym jako satyna.


Bardzo polubiłam się z tym produktem. Niesamowicie podoba mi się kolor, który policzkom nadaje lekki rumieniec i powiew świeżości. Pigmentacja jest optymalna, róż nie jest na tyle intensywny, żeby zrobić sobie nim krzywdę i jednocześnie wystarczająco nasycony, żeby dawać ładny efekt na buzi. Przy odrobinie wprawy każdy odcień możemy używać z osobna,dzięki czemu możemy uzyskać zarówno delikatny bronzer jak i rozświetlacz.

Moje ulubione połączenie to mieszanka wszystkich odcieni w formie różu i najjaśniejszy kolor na szczycie kości policzkowych w formie rozświetlacza. Takie połączenie pasuje dosłownie do każdego makijażu. Niestety dysponuję tylko "naręcznymi" zdjęciami, ale one całkiem wiernie oddają kolor.

Multi Colour Blush to naprawdę niezły produkt. Jest całkiem trwały, na policzkach wytrzymuje 6-7 h, później stopniowo blaknie. Jedyne, co mam mu do zarzucenia, to delikatne kruszenie się podczas nabierania pędzlem, co zresztą widać na górnych "słoczach". Z drugiej jednak strony mało który róż, nawet wysokopółkowy, tego nie robi.

Catrice planuje jesienią zmianę i uzupełnienie asortymentu, więc do kolekcji mają dojść dwa nowe odcienie, aczkolwiek nie mam bladego pojęcia, kiedy update przyjdzie do nas. W Polsce opóźnienie w kwestii nowinek jest niestety dość spore :/. Póki co zdjęcia nowości możecie zobaczyć tutaj. Blog co prawda niemiecki, ale zdjęcia mówią same za siebie ;).

I jak Wam się podoba? Czujecie się pokuszone? :)))


niedziela, 15 lipca 2012

In love!

Myślałam, że nigdy nie stanę się fanką lakierów Essie, ale odwiedziłam Superpharm... oczy wyszły mi z orbit na widok wypełnionej po brzegi szafy... polampiłam się przez jakieś 30 min. na zachwycającą gamę kolorów... w końcu capnęłam jeden i... nie żałuję :).


Zdecydowałam się na Dive Bar (cena: ok. 32 zł), piękny duochrome mieniący się kolorami od granatu, poprzez turkus po zieleń. Zdjęcia naprawdę nie są w stanie oddać jego uroku. Kolor niby nie letni, ale moim zdaniem świetnie będzie komponował się z opaloną skórą i dżinsem ;). Idealny odcień zarówno jako lakier "ręczny" jak i "stopny" :).



Do tej pory moje doświadczenia z essiakami były raczej średnie. Nie odpowiadały mi zwłaszcza ich cienkie pędzelki oraz leista, smużąca formuła.  Najwyraźniej zaszły jednak zmiany, gdyż pędzelek jest przyjemnie szeroki i dwoma maźnięciami można bez problemu pokryć płytkę, lakier ma też rewelacyjną konsystencję, idealnie się aplikuje, nie rozlewa i jest kryjący już po pierwszej warstwie.


Wpadłam jak śliwka w kompot i chcę więcej. Mam jednak postanowienie, że miesięcznie mogę pozwolić sobie na co najwyżej jeden lakier, bo do najtańszych one nie należą. Może Wy polecicie mi jakiś konkretny odcień? :D




piątek, 13 lipca 2012

Na ratunek!

Skończyła mi się próbka kremu LIERAC MESOLIFT z (bodajże) majowego GlossyBox. Skutki odstawienia okazały się opłakane. Cera po kilku tygodniach powróciła do fatalnego stanu "sprzed". Doszłam do wniosku, że nie ma co dłużej zwlekać i zamówiłam pełnowymiarowe opakowanie kremu. 


Skusiłam się na jedną z aukcji allegro, bo za cenę kremu (ok. 120 zł za 50 ml wraz z przesyłką) otrzymałam dodatkowo PREMIUM SERUM przeciwko oznakom starzenia (10 ml). Co prawda, myślałam, że będzie to serum Mesolift, ale oczywiście nie doczytałam dokładnie opisu aukcji. Mea culpa, ale mimo to jestem zadowolona, bo walkę ze zmarszczkami najwyższa pora już zacząć ;). Swoją drogą jest to pierwsze serum w mojej kosmetyczce i bardzo jestem ciekawa, jak zareaguje na nie moja skóra.


Gratisem był również płyn micelarny DEMAQUILLANT DOUCEUR (50 ml), a wiadomo miceli nigdy za wiele i na pewno się nie zmarnuje ;).


Mam nadzieję, że krem ponownie okaże się wybawieniem i doprowadzi moją cerę do porządku. Opakowanie jest dość pokaźne, ale specyfiku nie ma co za bardzo oszczędzać, bo po otwarciu zdatny do użycia jest zaledwie przez 3 miesiące (!) - pewnie z uwagi na skład. Cieszę się, że będę miała też możliwość przetestowania innych kosmetyków LIERAC. Muszę przyznać, że marka ta wzbudziła moje ogromne zainteresowanie.

A Wy znacie? Używacie?


środa, 11 lipca 2012

Takie "cuś"

Dzisiaj na tapecie produkt zupełnie nietypowy, bardziej zdrowotny niż urodowy. Został mi przesłany do recenzji przez jedną z agencji PR. Tonimer GOLA to, ogólnie rzecz ujmując, spray nawilżający do gardła. Skusiłam się, bo w pracy niekiedy zmuszona jestem gadać przez 8 h, co przy wysuszonym przez klimę powietrzu bywa niekiedy bardzo uciążliwe. Mimo wyraźnych przesłanek do stosowania spray`u długo nie mogłam zabrać się za testowanie, bo jakoś głupio mi było w miejscu publicznym psikać sobie takim ustrojstwem do gardła. Też tak macie czasami? ;)


Pewnego razu dopadło mnie jednak przeziębienie, a drobnoustroje skupiły się głównie na mojej gardzieli. Mimo prawie tygodnia spędzonego w domu nie mogłam pozbyć się chrypy i właśnie wtedy przypomniałam sobie o takim "cuś", co zalega mi w kosmetyczce. W związku z chorobą psikanie w miejscu publicznym uznałam za usprawiedliwione ;). Spray okazał się zbawieniem, stosowany 3 razy dziennie po 2-3 psiknięcia sprawił, że głos oczyścił się w try miga.

Jeśli macie więc poczucie, że Wasze gardło jest przesuszone, jeśli lubicie, bądź musicie, dużo mówić i macie skłonności do chrypki, Tonimer GOLA może okazać się wybawieniem. Produkt można nabyć w aptekach, cena za 10 ml to ok. 17 zł.

Stosujecie takie preparaty, czy raczej jesteście zwolenniczkami domowych sposobów na radzenie sobie z różnymi dolegliwościami?


niedziela, 8 lipca 2012

Pudroposzukiwania

Wiele razy wspominałam już, że wciąż szukam dobrego pudru w przystępnej cenie. Moje oczekiwania: jasny, niemalże niewidoczny na twarzy kolor, który jednak potrafi to i owo ukryć, aksamitna tekstura (puder nie może pylić podczas aplikacji, musi stapiać się z twarzą), mat na przynajmniej 4-5 h, maksymalna cena ok. 30 zł.

Wymagania niemałe, dwóm poprzednim pudrom, o których pisałam tutaj i tutaj, średnio udało się je spełnić. Przy okazji kolejnych zakupów oczywiście postanowiłam sięgnąć po coś nowego. Bardzo lubię kolorówkę Catrice, więc pomyślałam, dlaczego by nie dać szansy innym produktom z ich asortymentu. Padło na SKIN FINISH Compact Powder w odcieniu 020 natural beige (cena: 17,99 zł za 10 g). Nie bez znaczenia było oczywiście przyciągające wzrok opakowanie, które nota bene okazało się bardzo funkcjonalne ;P.


Produkt bardzo pozytywnie mnie zaskoczył, w zasadzie spełnia wszystkie wymienione wyżej oczekiwania, może jedynie mógłby matowić na dłużej (bibułki w moim przypadku muszą pójść w ruch po ok. 3 h noszenia, ale zapewne nie bez znaczenia są tu aktualne warunki pogodowe, a więc duża wilgotność powietrza, skwar i duchota). Skin Finish jest o tyle fajny, że można go z powodzeniem nosić solo. Nie odznacza się na twarzy, natomiast ładnie wyrównuje koloryt.


Myślę, że jestem na tyle ukontentowana, że zawieszę na jakiś czas "pudroposzukiwania" i po wykończeniu opakowania po prostu kupię następne. Kobieta jednak zmienną jest, w związku z czym nie wiadomo, czy za jakiś czas mi się nie odwidzi. Na pewno Wy dowiecie się o tym pierwsze ;))). 

 


poniedziałek, 2 lipca 2012

BuBell ;)

Dziś paznokcie "na grzeczną dziewczynkę" ;), czyli lakier do frencha Bell w odcieniu 04 podrasowany flake'owym topem My Secret. Połączenie bardzo mi się podoba, paznokcie wyglądają subtelnie, ale jednocześnie przyciągają uwagę, zwłaszcza gdy pod odpowiednim kątem pada na nie światło.


Lakier Bell to jednak BuBell ;) jakich mało. Uwielbiam ten odcień mlecznego różu, którego intensywność można stopniować wedle uznania (1 warstwa delikatnie wybiela płytkę, 2 nadają kolor, 3 dają pełne krycie). Mimo że lakier jest dość rzadki i czasami zalewa skórki przy aplikacji, nie miałabym mu nic do zarzucenia, do szewskiej pasji doprowadza mnie jednak jego trwałość. Po jednym dniu lakier zaczyna odklejać się od płytki i schodzi płatami. Denerwuje mnie to, bo na taki kolor maluję paznokcie zazwyczaj, kiedy wiem, że nie będę miała czasu ich przemalowywać w ciągu tygodnia i potrzebuję odcienia, który pasuje do wszystkiego. Z drugiej strony nie mogę oczekiwać cudów od lakieru za 6 zł...


A Wy jesteście zwolenniczkami takich odcieni, czy wolicie coś bardziej zdecydowanego?:)

niedziela, 1 lipca 2012

Jak dzień i noc

Dwa kremy do twarzy, na dzień i na noc, które różnią się od siebie w moich odczuciach jak dzień i noc. Mam świadomość, że są to produkty z dwóch zupełnie różnych półek, zarówno cenowych jak i targetowych, bo Lirene to krem typowo drogeryjny, którego cena oscyluje w granicach ok. 15 zł, Dr Irena Eris natomiast to marka uchodząca już za luksusową, do nabycia jedynie w perfumeriach (ok. 80 zł), ale mimo wszystko postanowiłam je ze sobą zestawić.

Testowanie rozpoczęłam od kremu na noc. Byłam ciekawa produktu Lirene, bo według opisu producenta powinien idealnie pasować do mojej mieszanej cery.  Co by zaoszczędzić sobie klepania w klawiaturę, wszystkie opisy i obietnice znajdziecie na niżej zamieszczonych zdjęciach.


Krem w moim przypadku okazał się kompletną porażką. Niby po nałożeniu produkt szybko się wchłaniał, a skóra sprawiała wrażenie wygładzonej, ale było to bardzo pozorne. Wystarczy, że po kilku chwilach od aplikacji potarło się twarz, a mazidło zaczynało się rolować, tworząc tłuste, białe klumpy, których później wszędzie było pełno. Głębokie nawilżenie również można między bajki włożyć, bo na pierwszym miejscu w składzie jest, jak widać na załączonym obrazku, gliceryna i parafina, a zachwalany przez producenta kwas hialuronowy dopiero gdzieś daleko, daleko w tyle. Wniosek nasuwa mi się prosty, po kremy do twarzy za kilka złotych na pewno już nigdy nie sięgnę (choć pewnie i w tej kategorii cenowej można znaleźć jakieś perełki).

Krem Lirene zastąpiłam odmładzającym kremem jogurtowym Dr Ireny Eris SPA Resort Hawaii.Jest to krem lekko rozświetlający, do stosowania raczej na dzień, ale ja używam go głównie na noc i w tej roli świetnie sobie radzi.


Produkt pięknie pachnie, ma przyjemnie lekką, ale jednocześnie treściwą konsystencję. Szybko się wchłania i o rolowaniu, jak w przypadku poprzednika, nie ma mowy. Można by się i tu przyczepić do składu, bo kwas hialuronowy, którego zawartością w kremie chwali się producent, również jest gdzieś na dalekim miejscu, ale do tego specyfiku przekonują mnie efekty, które widzę każdego dnia po przebudzeniu na twarzy. Skóra jest miękka, wyraźnie nawilżona, wygładzona, a ja w pełni zadowolona :))).

Może to tylko siła sugestii, kiedy płacąc więcej za dany produkt, automatycznie nastawiamy się, że będzie on działał lepiej, niż jego o wiele tańszy odpowiednik. Doświadczenie nauczyło mnie jednak, że nie warto oszczędzać na kosmetykach pielęgnacyjnych do twarzy, bo często chcąc zatrzymać w portfelu tych parę groszy, dochodzi do tego, że "tanio kupujesz, dwa razy kupujesz".

A Wy jaką zasadę wyznajecie?

Oba produkty zostały mi nieodpłatnie udostępnione do testów. Fakt ten nie miał najmniejszego wpływu na treść niniejszej recenzji.

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...