sobota, 30 kwietnia 2011

Berlin rocks!

W pierwszej kolejności chciałam podziękować za tak liczny odzew pod ostatnim postem, schlebia mi bardzo, że w jakiś sposób liczycie się z moją opinią. Wiele z Was zażyczyło sobie w pierwszej kolejności recenzji eyelinera w żelu z essence. Ucieszyło mnie to, bo produkt ten nie wymaga miesięcznych testów, żeby móc sobie wyrobić zdanie na jego temat :))). Eyeliner w mojej kosmetyczce gości od niedawna, ale w tym krótkim czasie zdecydowanie zdołał podbić moje serce :D. Po pierwsze jest śmiesznie tani (cena to 11,99 zł w Douglasie), po drugie ma piękny fioletowy kolor (ciepły odcień śliwki), po trzecie ma nazwę, której ja, fanka Berlina, po prostu nie mogłam się oprzeć (Berlin rocks) :))).
Z lewej zdjęcie w cieniu, z prawej w słońcu, zachęcam do oglądania zdjęć w powiększeniu, wtedy można zobaczyć, jak kolor pięknie się mieni :)))
Moim zdaniem produkt jest naprawdę niezły, stanowi całkiem dobrą alternatywę dla o wiele droższych kosmetyków tego typu marek takich jak MAC czy Bobbi Brown. Jest wystarczająco napigmentowany, aby narysować nim jednolitą kreskę, z pewnością dobrze sprawdzi się w roli bazy pod cienie w podobnym kolorze.

Jedyne, co odróżnia eyeliner z essence od produktów z górnej półki (poza ceną oczywiście), to konsystencja. Kosmetyk jest niezwykle miękki, co powoduje, że czasami na pędzlu ląduje go zbyt wiele i osobom niewprawnym w malowaniu kresek, może dodatkowo utrudniać tę czynność. Najlepiej nałożyć odrobinę na dłoń i dopiero później na pędzel, wtedy możemy być pewne, że nie zrobimy sobie na powiece niepotrzebnego i trudnego do naprawienia kleksa ;). Swoją drogą, liner z essence swoją konsystencją do złudzenia przypomina ten sam produkt z Catrice. W sumie nic dziwnego... w końcu to ten sam producent ;).

Tak prezentuje się mój dzisiejszy makijaż. Ot, taki zwyklak, ożywiony nieco fioletową kreską:

I jak Wam się podoba? Eyeliner oczywiście ;P

środa, 27 kwietnia 2011

W fazie testów...

Ostatnio w moje ręce trafiło kilka zupełnie nowych produktów, których nie miałam przyjemności wcześniej wypróbować. Aktualnie testuję (w kolejności zupełnie przypadkowej):
 
1. Mgiełkę do twarzy z witaminą E z The Body Shop

2. Cetaphil Dermoprotektor MD (krem twarzy i ciała stworzony do nawilżania skóry wrażliwej lub suchej)


3. Płyn micelarny Vichy Normaderm


4. Roll-on Etiaxil dla skóry wrażliwej zapobiegający nadmiernemu poceniu się




5. Straight Guard marki CHI chroniący włosy przed nadmiernym działaniem ciepła

 
6. Długotrwały błyszczyk oraz pigment marki MAKE-UP STUDIO

7. Eyeliner w żelu firmy essence w kolorze Berlin rocks


Który produkt interesuje Was najbardziej? Którą recenzję chciałybyście przeczytać w pierwszej kolejności? A może same miałyście przyjemność testować któryś z tych kosmetyków? Ja pod adresem poszczególnych produktów mam określone oczekiwania, ale i jestem pełna nadziei, że zostaną one spełnione :))).

poniedziałek, 25 kwietnia 2011

Czasozabijacz

Czy któraś z Was nie słyszała jeszcze o reality show pod sławetnym tytułem "Tap madl"?;) Myślę, że większość z nas obejrzała choć jeden odcinek z czystej ciekawości... W tym poście mowa jednak będzie nie o, w moim odczuciu, niezbyt udanej polskiej wersji tego programu, ale o amerykańskim oryginale, który jest ostatnio moim czasozabijaczem ;).

Historia tego programu sięga dość daleko wstecz, bo aż do 2003 r. W tym czasie w USA wyemitowano 15 sezonów, szesnasty jest aktualnie w toku. Przez 8 lat przez show przewinęło się ok. 200 dziewczyn różnej rasy, różnego koloru skóry i różnego pochodzenia. Ich cel jest tylko jeden (w trzech postaciach): wygrać kontrakt z wzięta agencją modelek, podpisać umowę ze znaną firmą kosmetyczną (Revlon, Sephora, Cover Girl) i zostać top modelką. Program prowadzi znana amerykańska top model Tyra Banks.

Przyznam szczerze, że nigdy nie zainteresowałabym się tym program, gdyby nie wielki szum wokół polskiej wersji show. Zniesmaczona poziomem tvn`owskiej superprodukcji w ogóle i prezencją "Dżoany" Krupy w szczególe zapragnęłam poznać oryginał. Obejrzałam kilka odcinków i... przepadłam z kretesem.

Amerykańską wersję show charakteryzuje prawdziwy rozmach i polot, którego tak bardzo brakowało Top Model. Zostań modelką. Możemy podziwiać kreacje od największych projektantów, pokazy mody z prawdziwego zdarzenia, profesjonalne sesje zdjęciowe ze znanymi fotografami. Co ciekawe, dziewczyny, które kwalifikują się do programu, to wcale nie klasyczne piękności, cukierkowe Barbie czy chude szczapy, ale często zakompleksione, dalekie od ideały podlotki, które dopiero w programie przechodzą prawdziwą metamorfozę. Oczywiście nie brakuje też zadzierających nosa, wszystkowiedzących damulek, no ale czym byłoby reality show bez typowo babskich intryg i skakania sobie do oczu ;))).

Z największą przyjemnością oglądam zawsze sesje zdjęciowe i ich końcowe efekty w postaci ocenianych później przez jurorów zdjęć. Za każdym razem jestem pod prawdziwym wrażeniem pomysłowości autorów programu, stylistów i przede wszystkim wizażystów (!). Często mam jednak wrażenie, że twórcy show z premedytacją wykorzystują słabości poszczególnych uczestniczek, aby uczynić program bardziej emocjonującym. Jeśli któraś z kandydatek na top model ma obiekcje przed eksponowaniem swojego ciała, w kolejnej sesji z pewnością będzie musiała wystąpić w stroju Ewy, jeśli cierpi na arachnofobię, jej kompanem podczas photoshootingu będzie bez wątpienia wielka tarantula, jeśli ma lęk wysokości, będzie zmuszona zawisnąć w uprzęży nad przepaścią itp. itd. Wiadomo, że nic nie sprzedaje się lepiej jak ludzki strach, łzy i intrygi.

Z jednej strony dzięki temu reality show zaczęłam bardziej interesować się modą, z chęcią przeglądam takie magazyny jak Vogue, Elle czy Twój Styl, zaczynam kojarzyć coraz więcej nazwisk ze świata mody i fotografii. Z drugiej strony irytuje mnie sama idea reality show, gdzie dziewczyny są często poniżane i ośmieszane przez oceniających, a jednocześnie tak żądne sukcesu, że znoszą niemalże każdą niedogodność z uśmiechem na twarzy. Nieważne, czy pozujesz na mrozie w kostiumie kąpielowym, czy ze zwierzem przy boku, którego się panicznie boisz lub brzydzisz, nieważne, że po raz pierwszy w życiu rozbierasz się przed grupą nieznajomych, że przytulasz się do zupełnie obcego, półnagiego faceta, masz być zadowolona, bo przecież modelka nie ma nic do gadania... 
Polecam oglądać ten program z lekkim przymrużeniem oka, nie brać wszystkiego na serio i podziwiać w nim to, co najlepsze, czyli bajeczne stroje, makijaże i świetne zdjęcia.  Show to również świetne studium amerykańskiego społeczeństwa i jego mentalności ;).

Na zakończenie, tak dla smaczku, kilka fotek zdecydowanej faworytki wszystkich obejrzanych przeze mnie dotąd sezonów - Ann Ward:

A Wy co myślicie o tego typu reality show? Podobała się Wam polska wersja programu? Oglądałyście amerykańską? Jestem ciekawa Waszych opinii :)))

P.S. Dla wszystkich zainteresowanych: odcinki America`s Next Top Model są bez problemu dostępne na YouTube, wystarczy jedynie wpisać odpowiednie słowa w wyszukiwarce ;).

sobota, 16 kwietnia 2011

Mój pierwszy raz ;)

Wiele z Was sugerowało, abym zamieszczała na blogu makijaże i swatche cieni. Postanowiłam upiec dwie pieczenie na jednym ogniu i w jednym poście zaprezentować Wam zarówno makijaż, jak i same cienie, których użyłam do jego wykonania. Jak Wam się podoba taki pomysł na posty? Z góry przepraszam za zdjęcia takiej sobie jakości, ale muszę jeszcze popracować nad sztuką robienia tzw. fotek "z ręki" ;).

A tak oto prezentuje się mój makijażowy pierwszy raz na blogu:
Do wykonania użyłam chyba wszystkich fioletowych cieni, jakie mam w swojej kolekcji :D Przyznam się bez bicia, że zazwyczaj przy 99 makijażach na 100 używam cieni MAC. Wśród setek kolorów, które MAC ma w swojej ofercie, znalazłam wreszcie "moje" odcienie, które najbardziej mi odpowiadają i to głównie je wykorzystuję w swoim codziennym makijażu. Ponadto, żadne inne cienie tak jak MAC nie odpowiadają mi pod względem komfortu noszenia. MACowych po prostu nie czuje się na powiece! Swatche prezentują się następująco:

A tak wykonałam makijaż:
1. MAC Trax na środkową część powieki
2. MAC Crystal w wewnętrznym kąciku
3. MAC Star Violet w zewnętrznym kąciku i w załamaniu
4. MAC Naked Lunch w wewnętrznym kąciku i delikatnie wzdłuż linii nosa
5. MAC Sketch do przyciemnienia zewnętrznego kącika (dosłownie odrobinka)
6. MAC Shale do roztarcia granicy pomiędzy Star Violet a cielistym matowym cieniem rozświetlającym łuk brwiowy
7. Kreska MAC fluidline w kolorze Blitz&Glitz
8. Tusz Multi Action z essence

No i co myślicie? :))))

And the winners are...

Tadam, tadam... czas rozstrzygnąć rozdanie :)))


Zaznaczam, że w losowaniu wzięły udział tylko te osoby, które spełniły wszystkie niezbędne warunki. Po ponad godzinie spisywania Waszych nicków, sprawdzania blogów i twittów maszyna losująca poszła wreszcie w ruch i wyłoniła trzech zwycięzców. Gotowe? :)))

1.
Pierwsza nagroda wędruje do:


2.

Druga nagroda wędruje do:


3.
Trzecia nagroda wędruje do:


Gratuluję zwyciężczyniom i proszę o kontakt w sprawie wysyłki na adres mailowy mizzvintage@o2.pl :)))

Wszystkim uczestnikom serdecznie dziękuję za udział i przede wszystkim za sugestie, czego powinny dotyczyć kolejne posty. Oczywiście dołożę wszelkich starań, żeby spełnić Wasze oczekiwania i mam nadzieję, że w dalszym ciągu będziecie chętnie do mnie zaglądać :))).

xoxo
MizzVintage

piątek, 15 kwietnia 2011

Z drogeryjnej półki

Nie ma to, jak poczucie, że za kilka złotych znalazło się naprawdę dobry kosmetyk, który w pełni spełnia nasze oczekiwania :))). Pod postem rozdaniowym pisałyście, że chciałybyście poczytać więcej o produktach tanich i dobrych. Pogrzebałam w swojej kosmetyczce i wybrałam swoich ulubieńców za kilka lub kilkanaście złotych, którzy towarzyszą mi już od dłuższego czasu i z którymi póki co nie mam zamiaru rozstawać. No to jazda... ;)))

Revlon Colorstay w kolorze 150 Buff dla skóry tłustej i mieszanej
Podkład, który albo się kocha, albo nienawidzi. Ja zdecydowanie go kocham i jest to póki co mój numer 1 wśród tego typu kosmetyków. Lubię go za odpowiednie dla mnie krycie, super trwałość, idealny kolor i przystępną cenę (na allegro ok. 40 zł). Wiele osób narzeka, że podkład jest ciężki, że trudno się rozprowadza, że tworzy efekt maski. Pamiętajcie jednak, że każdy podkład, który dobrze kryje, będzie dość treściwy. A jak uniknąć trudności z nakładaniem? U mnie najlepiej sprawdza się aplikacja skunksem (w przypadku, gdy potrzebne mi mocne krycie) lub zwilżoną gąbeczką (wtedy krycie jest o wiele, wiele słabsze i podkład jedynie wyrównuje koloryt skóry). Nakładając podkład pędzlem duofibre, nie radzę jednak wykonywać kolistych ruchów i próbować rozcierać kosmetyk, wystarczy jedynie dotykać pędzlem twarzy (ang. tap) - efekt "air brush" murowany :))).


Maybelline Dream Mat Powder
Idealny puder do utrwalania makijażu. Jest niesamowicie drobno zmielony i jednocześnie bardzo zbity, przez co nie tworzy efektu "pudrowatości" na twarzy. Mój odcień to 03 Golden Rose, ale kosmetyk jest w zasadzie transparentny i idealnie dopasowuje się do koloru danej cery. Świetnie matuje na dobre kilak godzin. Jest to produkt, do którego pomimo przerw zawsze bardzo chętnie wracam (cena ok. 30 zł).

Maskara multi action z essence
Nigdy nie dałabym wiary, że maskara za 10 zł może być tak dobra. Kupiłam ją po raz pierwszy pod wpływem bardzo pochlebnych recenzji, którym nie do końca chciało mi się wierzyć. A jednak... Tusz ten bardzo fajnie podkreśla rzęsy, delikatnie je wydłuża i pogrubia. Efekt nie jest może spektakularny, ale ja na swoje rzęsiska akurat nigdy nie mogłam narzekać, więc to, co robi z nimi ta maskara, w zupełności mi wystarcza. Tusz trzyma się na rzęsach cały dzień, nie osypuje się, nie odbija się ani na górnej, ani na dolnej powiece. Świetne rozwiązanie, zwłaszcza gdy w portfelu pusto ;))).







Eyeliner w żelu z Catrice w odcieniu It`s Mambo Nr. 2
O tym produkcie pisałam już wcześniej tutaj, ale myślę, że nie zaszkodzi pozachwycać się jeszcze raz ;))). Produkt jest naprawdę godny uwagi, bardzo kremowy, nie sprawia najmniejszych trudności podczas aplikacji, pędzelek wręcz sunie po powiece. Kreska trzyma się u mnie cały dzień, nic się nie kruszy, nie osypuje. Za cenę ok. 15 zł otrzymujemy naprawdę dobrej jakości kosmetyk. Szkoda tylko, że produkty Catrice w dalszym ciągu są dość trudno dostępne w Polsce. Szanowny Panie producencie, najwyższy czas to zmienić!!! ;)


Szminka Catrice w odcieniu Be Natural!
Na temat tego produktu również już się wypowiadałam (KLIK), ale postanowiłam napisać o nim ponownie, ponieważ z każdym dniem pomadkę tę lubię coraz bardziej :))). Uwielbiam ją za kolor, beżowy nude, który w moim odczuciu świetnie komponuje się ze skórą o delikatnie żółtych tonach. Pomadka jest kryjąca, może nieco ciężka na ustach, ale dzięki temu dość długo się utrzymuje (jak na pomadkę oczywiście ;)). I tu ponownie apel do producenta o lepszą dostępność i szerszą gamę kolorystyczną (koszt ok. 10 zł) ;))).






Lakiery z Wibo
Na koniec z pewnością wszystkim dobrze już znane lakiery z Wibo. W swojej kolekcji posiadam odcienie (od lewej) 78 (prezentowany tutaj), 74 (prezentowany tutaj) oraz 61. Lubię te produkty za naprawdę ciekawe kolory, piękny połysk na paznokciu i przede wszystkim niesamowitą trwałość. Również cena zachęca jak najbardziej do zakupu (ok. 5,50 zł) :))). I pomyśleć, że jeszcze nie tak dawno omijałam szafę Wibo szerokim łukiem ;).




Namówiłam Was na zakup, któregoś z tych kosmetyków? ;))) Jeśli chcecie poczytać o moich drogeryjnych typach z zakresu szeroko pojętej pielęgnacji ciała zapraszam Was TUTAJ.

środa, 13 kwietnia 2011

Z "szarego" końca

Jestem chyba jedną z ostatnich osób biorących udział w akcji firmy Astor, która wypowie się na temat innowacyjnych Lip Tintów Perfect Stay. Piszę więc do Was z "szarego" końca, słowo szary ujmuję jednak w cudzysłów świadomie, bo przecież rozchodzi się tu o kolorówkę ;))).

Jak każda z blogerek/testerek otrzymałam przesyłkę zawierającą trzy różne odcienie flamastrów do ust: nr 300 Nude Sweetness, nr 200 Grenadine oraz nr 103 Rosewood Blush.
Flamastry postanowiłam ocenić w czterech kategoriach:

1. Forma

Bez wątpienia pomysł na nadanie płynnej szmince formy flamastra można uznać za innowacyjny. Precyzyjny rysik pozwala na zastosowanie produktu w dwojaki sposób: jako konturówki oraz jako szminki do ust. Podoba mi się również, że same możemy zdecydować, czy pozostawić na ustach matowy efekt, jaki daje sam flamaster, czy też nałożyć balsam w celu nadania połysku. Opakowanie jest poręczne, wygodne, nawet niewysuwana końcówka z balsamem wcale mi nie przeszkadza, choć trzeba się z nią obchodzić ostrożnie. Za formę Lip Tinty dostają ode mnie zdecydowanie +.

2. Kolorystyka

Ze względu na małe i w moim mniemaniu niezbyt kształtne usta jestem zdecydowaną zwolenniczką wszelkich pomadek i błyszczyków "nude". Skrycie liczyłam, że właśnie Nude Sweetness to będzie odcień idealny dla mnie, ale moje nadzieje okazały się płonne. Kolory są bardzo intensywne, zdecydowanie bardziej odpowiednie dla dziewczyn, które lubią mocno podkreślone usta. Na ustach prezentują się naprawdę ciekawie, podoba mi się zwłaszcza głęboka czerwień Grenadine, ale chyba nie odważyłabym się tak wyjść na ulicę... ;) Myślę jednak, że intensywne kolory to ogólna cecha produktów tego typu. Życzyłabym sobie jednak większego wyboru kolorystycznego. Za to +/-.
3. Aplikacja

Aplikacja produktu na całe usta nie należy niestety do najprzyjemniejszych. Rysik flamastra jest dość twardy i może podrażniać delikatną skórę. Balsam, który wg producenta ma mieć właściwości pielęgnacyjne, jest moim zdaniem zbyt tępy i niezbyt skutecznie nawilża. Po nałożeniu balsamu również kolor staje się nieco mniej intensywny, co można uznać zarówno za wadę jak i zaletę. Ze względu na precyzyjny rysik flamastry spisują się świetnie w roli konturówki. W tej kategorii produkt ponownie zasługuje na +/-.


4. Komfort noszenia

Lip Tinty bez wątpienia wymagają idealnie wypielęgnowanych ust, gdyż mają skłonności do podkreślania wszelkich suchych skórek i niedoskonałości. Myślę jednak, że nie jest to cecha tylko tych flamastrów Astora, ale ogólnie produktów tego typu. Nie zgodzę się jednak z producentem, że są to kosmetyki odporne na ścieranie. Owszem, bez nałożonego balsamu kolor trzyma się bardzo długo, jeśli jednak chcemy nadać naszym ustom nie tylko dany odcień, ale również połysk, to musimy liczyć się z tym, że produkt zniknie po pierwszym posiłku. Tak było przynajmniej w moim przypadku. Osobiście jestem jednak zwolenniczką matu na ustach, dlatego w tej kategorii przyznaję pełnego +.

Podsumowanie

Ogólna ocena: +++ (3/4 pkt.)

Nie jestem zwolenniczką tego typu produktów do ust, dlatego raczej nie skusze się na zakup dodatkowych kosmetyków z tej linii. Flamastry są w stanie znaleźć u mnie zastosowanie jedynie w roli konturówki do ust, dlatego chciałabym, aby producent zdecydowanie poszerzył gamę kolorystyczną. Niemniej dziękuję firmie Astor za możliwość przetestowania produktów. Cieszę się niezmiernie, że firmy kosmetyczne zaczynają dostrzegać nasze blogi i drzemiący w nich potencjał :))).

czwartek, 7 kwietnia 2011

Z bazą czy bez?

Dziś rzecz będzie o bazie pod lakier do paznokci. Jakiś czas temu pisałam o base coat z Essie (KLIK), która w moim przypadku nieszczególnie się sprawdziła. Po dość pochlebnych recenzjach na różnych blogach skusiłam się na bazę z Catricę zawierającą jedwab i mającą na celu wygładzenie płytki paznokcia (cena ok. 10 zł).
Początkowo byłam tym produktem naprawdę zachwycona. Baza po nałożeniu jest w zasadzie bezbarwna, wprawne oko dojrzy jednak niemalże niewidoczne różowe drobinki. Faktycznie płytka po jej zastosowaniu zdaje się być wygładzona, bardziej idealna. Baza świetnie podbija kolor lakieru, co sprawdza się zwłaszcza przy smużystych i słabo kryjących pastelach. Reasumując, kosmetyk naprawdę niezły za niewielką cenę.
Jakiś czas temu zauważyłam jednak, że baza ta wcale nie przedłuża trwałości lakieru, wręcz przeciwnie. Coraz częściej zdarzało mi się, że lakiery, co do których trwałości nie miałam wcześniej żadnych zastrzeżeń, mają skłonność do pokaźnych odprysków zaledwie po 1-2 dniach noszenia. Postanowiłam przeprowadzić mały eksperyment i po kilku miesiącach zaprzestałam stosowania bazy. Ku mojemu zdziwieniu lakiery przestały odchodzić z moich paznokci płatami, jak to miało miejsce wcześniej. Bez base coat`a trzymają się płytki 4-5 dni i dopiero po tym czasie pojawiają się pierwsze odpryski, głównie na kciuku od ciągłego stukania w klawiaturę.

W dalszym ciągu uważam, że baza Catrice to całkiem niezły produkt i z pewnością stosować ją jeszcze będę, ale od tej pory głównie z lakierami o kiepskiej pigmentacji i ze skłonnością do smug. 

A Wy miałyście do czynienia z tym produktem?

P. S. Powiem Wam jeszcze w sekrecie, że od niepamiętnych czasów pomalowałam paznokcie drugi raz z rzędu tym samym kolorem OPI Red My Fortune Cookie (KLIK)... Aż sama nie mogę w to uwierzyć! :D

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

Red She Said

Zachciało mi się ostatnio czerwieni... nie jakiejś tam głębokiej, stonowanej i subtelnej, tylko żelkowej, takiej, która od razu będzie rzucać się w oczy. Przekopałam pół internetu w poszukiwaniu odcienia, który spełniałby moje oczekiwania. Jak się okazuje, poszukiwanie lakieru w sieci to wcale nie taka prosta sprawa, bo w końcu można bazować tylko na cudzych zdjęciach i nigdy nie wiadomo, jak dany odcień będzie się prezentował w rzeczywistości. Ponadto, jak już znalazłam kolor, który wydawał mi się odpowiedni, nie można go było nigdzie dostać... Ostatecznie pomogła mi sabbatha, moje lakierowo guru (www.spookynails.com), która podsunęła mi kilka nazw. Po długich rozważaniach, zdecydowałam się na Red My Fortune Cookie OPI z limitowanej edycji Hong Kong i to był zdecydowanie strzał w 10!

Lakier to taki półżelek, nakłada się bardzo równomiernie, nic się nie rozlewa, krycie jest przyzwoite, po prostu konsystencja jak marzenie. Kolor też mnie zaczarował - taka czerwona czerwień, która od razu rzuca się w oczy. Świetnie prezentuje się z granatowymi i szarymi ubraniami. Na zdjęciach odcień wyszedł nieco bardziej pomarańczowy niż w rzeczywistości.

Myślę, że ten lakier ma duże szanse na to, by stać się moim ulubieńcem tej wiosny i lata.. Idealny na stopach i dłoniach - that`s love actually! :)))

Sabb, dziękuję :***

niedziela, 3 kwietnia 2011

Puder utrwalający Vichy Dermablend

Puder Vichy Dermablend (cena ok. 90 zł za 28 g) to jeden z tych produktów, które wzbudzają w internecie powszechną wrzawę i zainteresowanie. Po wysłuchaniu szeregu zachwytów na temat danego kosmetyku, kiedy wreszcie przyjdzie nam go spróbować, mamy wobec niego spore oczekiwania. Tak było i w moim przypadku i cieszy mnie bardzo, że tym razem moje nadzieje nie okazały się płonne. Przejdźmy do konkretów...

Dermablend to transparentny puder fiksujący, który ma za zadanie utrwalić makijaż i sprawić, że nasza buzia pozostanie zmatowiona na długi czas bez konieczności poprawek. Na zdjęciu poniżej możecie przeczytać, co obiecuje nam producent i jaki jest skład kosmetyku (aby powiększyć, wystarczy kliknąć):
Moje spostrzeżenia:

1. Puder jest niezwykle drobno zmielony. Ma to swoje wady i zalety. Wadą jest to, że produkt dość znacznie pyli, w związku z czym trzeba uważać, gdzie się robi makijaż i w jakim stroju ;))) Za zaletę należy jednak uznać fakt, że dzięki takiej konsystencji puder jest niezwykle aksamitny i takie też uczucie pozostawia na twarzy. Produkt można bez problemu nakładać pędzlem lub załączonym do opakowania puszkiem.

2. Kosmetyk jest w zasadzie transparentny, ale wydaje mi się, że u osób o ciemnej karnacji jednak się nie sprawdzi, ze względu na to że nieznacznie przybledza twarz. Jako że jest to produkt fiksujący, pozbawiony jest on oczywiście wszelkiego krycia.

3. Puder daje efekt pełnego matu na dobrych kilka godzin, mimo to w moim przypadku nie obędzie się bez poprawek w ciągu dnia, zwłaszcza w okolicach brody, skrzydełek nosa i czoła (zaznaczam jednak, że nie spotkałam jeszcze produktu, który powstrzymałby moją twarz od świecenia się przez cały dzień).

4. Kosmetyk jest bardzo wydajny, do zmatowienia całej twarzy potrzeba naprawdę niewiele i sądzę, że 28 g wystarczy mi naprawdę na bardzo długo.

Suma summarum jestem z tego kosmetyku naprawdę zadowolona. Cena nie jest, co prawda, niska, ale 90 zł wydane na ten produkt, to naprawdę dobrze zainwestowane pieniądze. Internetowe pochwały pod adresem Dermablend są jak najbardziej uzasadnione i chętnie się do nich przyłączam. Pamiętajcie jednak, że cudownych kosmetyków pozbawionych jakichkolwiek wad i pasujących wszystkim po prostu nie ma. Grunt to dobierać produkty, które jak najbliżej odpowiadają naszym potrzebom.

Testowałyście już Dermablend? Macie ochotę przetestować? Jestem ciekawa Waszego zdania na temat tego pudru :))).

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...