wtorek, 28 września 2010

Jestem w kropce.





Byłam wczoraj w Lush. Chciałam tylko popatrzeć, popodziwiać, powąchać. Oczywiście skończyło się na tym, że nie byłam w stanie wyjść z pustymi rękami.
Skusiłam się na szampon Ultimate Shine Shampoo, który już od dawna chciałam wypróbować i który ma nadawać piękny blask naszym włosom, oraz uwiedziona efektem kolorystycznym i zapachem na Bubble Bar Somewhere Over The Rainbow, której zadaniem jest stworzyć w naszej wannie bajecznie kolorową pianę.
Pani sprzedawczyni była na tyle uprzejma, że pozwoliła mi wybrać sobie darmową próbkę. Zdecydowałam się na produkt, z którym do tej pory nie miałam jeszcze do czynienia - balsam do ust Honey Trap.
Przy okazji dostałam gazetę Lush Times. Zadowolona z zakupów wróciłam do domu. Chciałam sprawdzić, ile kosztuje ów balsam do ust. I tu zaczęły się schody... Do czego zmierzam? Szukając ceny, przyjrzałam się bliżej składnikom tego produktu. Rzadko to robię, gdyż zasadniczo małą przywiązuję do tego wagę, zdziwiłam się jednak bardzo, widząc, że kosmetyk w swoim składzie zawiera parabeny (Methylparaben), a więc środki konserwujące. Zaintrygowana wertowałam gazetkę dalej i ku mojemu zdziwieniu okazało się, że co drugi lush'owy specyfik jest "wzbogacany" o konserwanty. Poniżej na zdjęciu kilka przykładów (na zielono zaznaczono składniki naturalne, na czarno składniki pochodzenia chemicznego, parabeny znajdują się na końcu listy):
Czar prysł. O ile Lush nie obiecuje nam, że kosmetyki są w 100% naturalne (nie oszukujmy się, nawet najbardziej naturalne produkty zawierają w sobie odrobinę chemii), to logo firmy mówi, że są to "Fresh Handmade Cosmetics", a więc produkty produkowane ręcznie i przede wszystkim świeże. Nieco mnie to zastanawia, bo czy produkt zawierający środek konserwujący z ponad 12-sto miesięczną datą przydatności można uznać za świeży? Nie wspominając już o tym, że Methylparaben oraz Propylparaben zgodnie z dyrektywą unijną zostały oznaczone poniższą ikonką, która służy do opisu substancji szkodliwych dla zdrowia.





Nie zrozumcie mnie źle. Nie chcę tutaj wyjść na hipokrytkę. W swojej kosmetyczce posiadam kilka produktów Lush, testuję różne ich specyfiki już od ponad roku, bardzo chętnie ich używam, jestem również generalnie zadowolona z ich działania. Przyznam się również, że balsam do ust tak mnie zachwycił, iż nawet rozważam jego zakup. Moje usta dawno nie były takie gładkie i miękkie. Po prostu cud, miód i orzeszki.  Myślę, że mimo wszystko pewnie jeszcze tam wrócę. Zastanawiam się jednak, czy cała ta lush'owa oprawa, niezwykle mamiący marketing firmy, stawiający na prostotę i rzekomą ekologię, nie zakłada nam przysłowiowych klapek na oczy. Za lush'owe produkty płacimy grube pieniądze, czy jednak są one naprawdę tego warte??? 

Bardzo chciałabym poznać Wasze zdanie na ten temat. Przesadzam? Nie mam racji? Zaznaczam, że wszlkie informacje o substancjach szkodliwych dla zdrowia czerpię z wikipedii, blogów, YouTube i tym podobnych źródeł - chemikiem nie jestem, nie chcę więc też udawać eksperta w tej dziedzinie. Myślę, że może jednak warto podyskutować na ten temat, zwłaszcza że marka coraz bardziej zyskuje w Polsce na popularności. Co Wy na to?

niedziela, 26 września 2010

Nareszcie!

Kilka dni temu przechadzałam się po berlińskich sklepach, konkretnie po galerii Kaufhof na Alexanderplatz. W zasadzie nie miałam zamiaru robić żadnych zakupów kosmetycznych, ale zmierzając do wyjścia, coś mnie podkusiło, żeby odbić na parterze w lewo i zajrzeć na stoisko Catrice. Prawie podskoczyłam, kiedy zobaczyłam, że półka z lakierami NARESZCIE została uzupełniona :))). Oczywiście nie mogłam sobie odmówić zakupu kilku "cukiereczków" i dzisiaj przedstawiam pierwszy z nich w odcieniu Clay-ton, My Hero.

Początkowo po pomalowaniu paznokci kolor ten w ogóle do mnie nie przemówił. Ot, taka właśnie glina (ang. clay) z delikatnym złotym shimmerem, o którym byłam przekonana, że nie będzie widoczny po zaaplikowaniu produktu na płytkę. Malowałam wieczorem bez przekonania, rano zaś doznałam olśnienia, bo kolor w dziennym świetle naprawdę nabrał uroku! Jest to szarawo-brązowy odcień ze złotą poświatą, która jest efektem zatopionych w lakierze mikroskopijnych drobinek, widocznych jednakże jedynie przy ostrym dziennym świetle. Kolor fantastycznie współgra w odcieniem mojej skóry, dłonie wydają się być bardziej opalone i nabierają momentami oliwkowego odcienia. Bardzo podoba mi się ten efekt :).


Aplikacja standardowa dla lakierów Catrice: pędzelek szeroki, dość nieporęczny, lakier gęsty, ale za to kryjący. Dla uzyskania głębi koloru zawsze nakładam dwie warstwy, tym razem na pazokciach mam również testowaną przeze mnie aktualnie bazę proteinową z Essie oraz top coat z tej samej firmy good to go! 

Sądzę, że mój początkowy sceptycyzm przerodzi się chyba w "błotnisty" jesienny romans ;). A Wam jak się podoba?

piątek, 24 września 2010

W poszukiwaniu Świętego Graala. . .

Co niektórym może się wydawać, że używam tylko markowych kosmetyków, omijając drogeryjne marki szerokim łukiem. Otóż nic bardziej mylnego! Uwielbiam buszować po Rossmannach, Naturach, Schleckerach, Müllerach, dm`ach w poszukiwaniu produktów niedrogich a skutecznych. Prawie jak Indiana Jones na tropach Świętego Graala, stąd tytuł posta ;). Mam kilku, może nawet kilkunastu swoich drogeryjnych ulubieńców, którzy już na stałe zagościli w mojej kosmetyczce i dziś chciałabym Wam ich przedstawić. Z pewnością o części z nich słyszałyście już niejeden raz, ale być może właśnie częstotliwość, z jaką niektóre produkty trafiają "na języki", skłoni Was do przetestowania i utwierdzi w przekonaniu, że tanie nie znaczy złe :))). Ja już się przekonałam :).

Jako że drogeryjnych ulubieńców mam naprawdę sporo, dziś ograniczę się do pielęgnacji twarzy. Potraktujcie więc tę notkę jako pierwszą część nowej serii :).


Ten produkt z pewnością nie jest dla Was zaskoczeniem: dwufazowy płyn do demakijażu oczu z Ziaji. Mój zdecydowany faworyt w kategorii kosmetyków drogeryjnych! Nasz romans zaczął się zupełnie przypadkowo, kiedy mając dość ograniczone fundusze sięgnęłam w drogerii po najtańszy płyn do demakijażu oczu (cena: ok. 5-6 zł). Nigdy bym się nie spodziewała, że będzie to strzał w dziesiątkę. Stosuję go każdego dnia z wielką przyjemnością już od ok. 3 lat! Świetnie radzi sobie z każdym makijażem, nie straszne są mu eyelinery i wodoodporne maskary. Po prostu mistrz w swojej klasie! Owszem, pozostawia tłustawą warstwę na powiekach, ale dzięki temu nie ma się uczucia ściągniętej skóry wokół oczu - dla mnie to plus :).
Kolejny produkt to płyn micelarny również naszej rodzimej "Ziajki". Do tej pory stosowałam kosmetyk tego typu z La Roche-Posay. Dnia pewnego odezwał się jednak we mnie mój wewnętrzny dusigrosz i zamiast wydawać 40 zł na buteleczkę płynu francuskiej marki, postanowiłam wydać 10 zł na Ziaję i przy okazji wesprzeć polski przemysł kosmetyczny ;). Zakup ponownie okazał się trafiony. Płyn stosuję do wstępnego demakijażu twarzy, z czym radzi sobie naprawdę bardzo dobrze. Nie usuwa on makijażu w 100%, ale nie jest to również jego zadaniem (dodatkowo zawsze używam żelu do mycia twarzy). Ma on przede wszystkim odświeżać i nawilżać naszą skórę, zastępować nam tradycyjną wodę, która ze względu na swoją twardość może mieć zgubny wpływ na cerę. Osobiście nie widzę różnicy pomiędzy płynem micelarnym Effaclar z La Roche-Posay a tym z Ziaji, a skoro nie widać różnicy, to po co przepłacać?;)))

I na trzecim miejscu... znowu Ziaja :D. Pewnie Was zaskoczyłam, co? ;). Tym razem jest to krem pod oczy z serii HerbikaPlant z bławatkiem. Zacznę od ceny, bo ta po prostu powala na kolana... 15 ml kremu, który wystarcza mi na dobre kilka miesięcy, kosztuje... uwaga, uwaga... 5 zł! Produkt tani jak barszcz, powiedziałabym, że nawet tańszy, a w moim przypadku sprawdza się fenomenalnie! Przyznam jednak, że nie wierzę w cudowne działanie kremów i serum pod oczy, nawet za 300 zł. Dla mnie najważniejsze jest, żeby kosmetyk miał lekką konsystencję, szybko się wchłaniał i skutecznie nawilżał - w tej roli Ziaja z bławatkiem sprawdza się świetnie. Firma oferuje bardzo szeroki wybór kremów pod oczy w tej cenie, sądzę więc, że każdy jest w stanie znaleźć coś dla siebie. Odradzam tylko tym, którzy spodziewają się cudów na kiju - tych w tym przypadku nie zobaczycie;), ale jeśli szukacie przyzwoitego kremu za przyzwoitą cenę, na pewno będziecie zadowolone.


Na koniec szwajcarski rodzynek :): głęboko oczyszczający peeling morelowy marki St. Ives. Zdecydowanie mój Święty Graal w kategorii peelingów! Bardzo przyjemnie pachnie, ma świetną kremową konsystencję i grube drobinki. Polecam przede wszystkim tym, które cenią sobie głębokie złuszczanie. Odradzam natomiast osobom, które mają cerę wrażliwą - drobinki mogą być zbyt ostre i podrażnić skórę. Kosmetyk stosuję regularnie co 2-3 dni i mogę stwierdzić, że moja cera jest wygładzona i przede wszystkim nie ma już takiej skłonności do zaskórników! Czegóż chcieć więcej za 12 zł? :)))


Tyle na dziś. Znacie te produkty? Nie znacie? Coś Wam się spodobało? Coś zainteresowało? Oczywiście moja opinia jest jak najbardziej subiektywna i mam świadomość, że część z tych kosmetyków ma zarówno swoich gorących zwolenników jak i zaciętych wrogów ;). Zaliczacie się do któregoś z tych obozów? Napiszcie o swoich Świętych Graalach w kategorii "Pielęgnacja twarzy" :) Czekam na komentarze :)))

niedziela, 19 września 2010

Monotematyczna ja. . .

Znowu dłonie, znowu paznokcie, znowu lakiery... Osobiście bardzo lubię posty lakierowe, więc mam nadzieję, że i moje (ostatnio dość częste) przypadną Wam do gustu. Przyznam się szczerze, że w ostatnich tygodniach wpadłam w prawdziwy lakierowy wir...

Dziś chciałabym Wam zaprezentować jednego z moich jesiennych ulubieńców Catrice "From Dusk to Dawn".
Kolor to połączenie fioletu, brązu i szarości, prawdziwy kameleon. W świetle sztucznym wygląda na zwykły brąz, w świetle dziennym natomiast przebijają fioletowo-grafitowe nuty. Uwielbiam takie mieszanki, "brudne" odcienie przypominające swoją barwą "błotko" ;). Jest to jeden z niewątpliwie najmodniejszych kolorów zeszłego sezonu jesień/zima i zapowiada się, że i w tym roku nic się nie zmieni, a że ja uwielbiam "szaraki" wszelkiego rodzaju, to tylko w to mi graj ;).

Lakier jest dość gęsty, ma spory pędzelek i duży korek, co nie ułatwia aplikacji. Gęstość wpływa jednak pozytywnie na pigmentację, gdyż już jedna umiejętnie nałożona warstwa potrafi całkowicie pokryć płytkę paznokcia, choć ja zdecydowanie preferuję dwie cienkie (znacznie przedłuża to żywotność lakieru w trakcie noszenia). Zauważyłam jednak, że lakier jest mało wydajny, co prawdopodobnie również jest wynikiem jego gęstości. Buteleczka zawiera 10 ml i z przykrością muszę stwierdzić, że po dosłownie kilku aplikacjach zostały mi jakieś 2/3. Nie jest to dobry znak, tym bardziej że dostępność marki Catrice jest znacznie organiczona. W Polsce można je dostać tylko w wybranych drogeriach Natura, w Niemczech natomiast ostatnio tego koloru nie mogę znaleźć nigdzie. Owszem, lakiery Catrice są dostępne w Douglas`ach, galeriach Kaufhof i Karstadt, ale te najbardziej popularne odcienie po prostu rozpłynęły się w niebycie :/. Nie wiem, z czego to wynika, na stronie firmy w dalszym ciągu są dostępne, w sklepach jednak ani widu ani słychu... (Catrice)

A Wy lubicie takie "błotne" kolory? Jeśli tak, dajcie znać, który jest Waszym ulubieńcem. Może mnie zainspirujecie :))).

Pozdrawiam
xoxo
M.

czwartek, 16 września 2010

"L" jak . . .

Sugerując się Waszymi komentarzami pod jednym z serialowych postów, postanowiłam zapoznać się bliżej z serialem "The L Word" (pl. "Słowo na L"). Nigdy o nim wcześniej nie słyszałam i muszę przyznać, że byłam bardzo ciekawa, o czym też on jest... Myślałam, że mnie - starą serialową wyjadaczkę - nic już nie zdoła zaskoczyć. A jednak...

Zacznijmy może od tego, do czego odnosi się tytułowe słowo na "L". Jeśli powiem Wam,  że w filmie przeważająca liczba głównych bohaterów to kobiety i że serialu w dobie "walki o krzyż" pod Pałacem Prezydenckim nie odważyłaby się zapewne wyemitować żadna polska telewizja, obawiając się posądzenia o szerzenie sodomii, to domyślicie się, co kryje się za tajemniczą literką? Tak, sądzę, że jesteście na dobrym tropie: serial opowiada o lesbijkach


W telegraficznym skrócie: akcja dotyczy losów kilku lesbijek, względnie biseksualnych kobiet (względnie kobiet dopiero odkrywających swoją lesbijską tożsamość), zamieszkałych w Los Angeles, mieście, w którym, jak się okazuje, homoseksualizm jest niezwykle "in". Co jak co, ale sądowiąc się w fotelu w celu obejrzenia pierwszego odcinka, takiej tematyki się nie spodziewałam. Fakt, nieco się zdziwiłam, homofobką jednak w żadnym razie nie jestem, więc brnęłam dalej :).

Znacie to uczucie, kiedy od pierwszego odcinka serialu czujecie, że między Wami a bohaterami na ekranie wytwarza się pewna chemia, tak że nie jesteście w stanie odejść od telewizora i po obejrzeniu jednego odcinka chcecie więcej i więcej? Niestety, w tym wypadku zamiast iskrzyć, zaczęło zgrzytać.

Zgrzyt nr 1: wygląd niektórych bohaterek (naprawdę nie wiem, kto dobierał fryzurę Alice  i Shane, niby drobiazg, ale czasami nawet najmniejsze szczegóły potrafią działać na nerwy).

Zgrzyt nr 2: wątek trójkąta miłosnego pomiędzy Jenny, Mariną  i Timem (Jenny ze swoją wiecznie zbolałą miną cierpiętnicy przywodzi mi na myśl zbłąknaą w lesie sarenkę - to zdecydowanie odbiera jej postaci wiarygodność; Marina z jej hiszpańskim/włoskim/francuskim (?) akcentem, swoją erudycją i tajemniczością również mnie nie przekonuje).

Zgrzyt nr 3: prezentowany obraz kobiet (domyślam się, że środowisko gejowskie różni się od heteroseksualnego i pewnie mentalność lesbijek w jakimś stopniu odbiega od mentalności kobiet heteroseksualnych, ale zgodnie z wizją autorek serialu płeć piękna jest podła, zdradza i kłamie zdecydowanie częściej niż płeć brzydka, która swoją drogą w serialu pojawia się bardzo sporadycznie, co również zapisuję na minus).

 
Serial można z pewnością docenić za kilka ciekawych wątków, jak problem homoseksualnych małżeństw, posiadania przez nie dzieci, zmaganie się z brakiem akceptacji dla odmiennej tożsamości seksualnej w społeczeństwie i rodzinie. Żaden jednak tak naprawdę nie przykuwa uwagi na dłużej, nie ma tego dreszczyka emocji związanego z oczekiwaniem "co będzie dalej???". Nie sądzę również, bym tęskniła za którąś z bohaterek, gdyby nagle zamaskowany oddział "moherowych beretów" postanowił uczynić serial niedostępnym w Polsce ze względu na obrazobórcze treści (scen łóżkowych, jak można się domyślić, tutaj nie brakuje) ;). Przyznaję jednak, że obejrzałam dopiero pierwszy sezon, więc może ci spośród Was, którzy mogą pochwalić się dłuższym stażem w oglądaniu "The L Word" niż ja, będą w stanie mnie zachęcić do sięgnięcia po kolejną serię??? Czekam na sugestie :).

Pozdrawiam
xoxo
M. 

P.S. Mam nadzieję, że moja subiektywna recenzja nie uraziła niczyich uczuć ani osobistych, ani politycznych :).

poniedziałek, 13 września 2010

Viva la France!

Kilka dni temu udałam się w błyskawiczną podróż do Francji... Nie wiązało się to jednak ani z podróżą samochodem, ani pociągiem, ani samolotem. Nie była to również podróż odbyta palcem po mapie, ale... pędzelkiem po paznokciu ;).
O.P.I. Tickle My France-Y z kolekcji francuskiej to beż z niezwykle delikatną domieszką różu (przynajmniej ja dostrzegam w nim różowe tony). Nie powiedziałabym, że jest to typowy "nude". Moim zdaniem jest nieco ciemniejszy niż klasyczny odcień skóry. Oczywiście można by w tym miejscu się spierać, jaki ton karnacji tak naprawdę uchodzi za "klasyczny" ;). Mi ten kolor przywodzi na myśl bardzo jasne kakao, którym popijam maślanego croissanta z malinową konfiturą. Mmmmm....

Odcień jest zdecydowanie niepretensjonalny, nie rzuca się w oczy, ale jednocześnie daje wrażenie, że coś jednak na naszych paznokciach jest. Jest to miła odmiana dla różowych lakierów przeznaczonych do typowego francuskiego manicure. Muszę jednak przyznać, że sama paznokcie maluję nim dość rzadko, mimo wszystko wolę jednak bardziej zdecydowane kolory.

Lakier można swobodnie dozować. Jedna warstwa wygląda bardzo subtelnie. W ten sposób maluję swoje paznokcie najczęściej, gdy się spieszę, gdy chcę, by lakier szybko wysechł bez "uszczerbku na zdrowiu" w postaci różnorakich odcisków (uwaga jednak na smugi!). Dwie warstwy dają efekt, jak na zdjęciu, a więc pełne krycie. Dodatkowo, by przyspieszyć proces wysychania, nałożyłam mój nowy nabytek: top coat "good to go!" z Essie, który swoją drogą zrobił na mnie piorunujące pierwsze wrażenie, ale o tym pewnie innym razem ;).

A Wam jak się podoba? Pociąga Was Francja, czy może jednak jakieś inne miejsce na ziemi? :)

xoxo
M.

piątek, 10 września 2010

Saga o dłoniach vol. 3 (Lush, SH, p2)

Obsesji na punkcie dłoni ciąg dalszy;) W trzeciej części sagi (i póki co chyba ostatniej) bohaterami będą produkty do pielęgnacji skórek wokół paznokci. Stara prawda głosi, że nawet najpiękniejszy odcień lakieru nie będzie na naszych paznokciach prezentował się dobrze, jeśli skórki wokół płytki pozostaną niezadbane. Niestety, częste malowanie, a co za tym idzie i zmywanie lakieru nawet najłagodniejszymi środkami, przesusza naszą skórę dłoni, co często skutkuje nieestetycznymi i, co gorsza, bolesnymi "zadziorami". Jak temu zaradzić?

Sama mam spore skłonności do suchej skóry wokół paznokci, ale długi czas, mówiąc kolokwialnie, olewałam sprawę. Dopiero YouTube uświadomił mnie kosmetycznie i sprawił, że zaczęłam zwracać uwagę na najdrobniejsze detale w makijażu i pielęgnacji. Doszłam do wniosku, że przesuszonym skórkom trzeba powiedzieć stanowczo i zdecydowano NIE!;) Po ilości marek wymienionych w tytule posta z pewnością zdążyłyście wywnioskować, że długo i na różne sposoby walczyłam z problemem i ze swoim wewnętrznym leniem, bo musicie wiedzieć, że skuteczna pielęgnacja wymaga zdecydowanie wytrwałości i systematyczności, a o to w moim przypadku niełatwo ;).

Pierwszym produktem, który miał czynić cuda był krem Lemony Flutter z Lush.

zdjęcie: www.lush.de

Przyznam, że pokładałam w nim wielką nadzieję, wydawało mi się, że raz go użyję, no może dwa,  i będzie po problemie. Niestety, ten krem to moje największe "lush'owe" rozczarowanie, bo po miesiącu smarowania i wcierania z moimi skórkami nie zrobił nic! Producent twierdzi, że jest to kosmetyk niezwykle odżywczy, nadający się nie tylko do pielęgnacji skóry wokół paznokci, ale również do stosowania na wszelkie silnie przesuszone miejsca na ciele (łokcie, kolana, pięty). Jego główne składniki to wyciąg z cytryny, który ma za zadanie zmiękczać naszą skórę, masło shea, które ma właściwości nawilżające, wosk pszczeli mający tworzyć barierę ochronną dla skóry, wyciąg z soi, olejek migdałowy itp., itd. Aż by się chciało sparafrazować słowa poety: "pełno nas, a jakoby niczego nie było...".:/ Krem ma konsystencję dość gęstej pasty, rozpuszcza się pod wpływem temperatury ciała i dość długo się wchłania, co jednak w przypadku tego typu produktów jest dość powszechne. Zapach zdecydowanie nie jest przyjemny, pachnie chemiczną cytryną, choć niektórzy na YouTube wprost się nim zachwycają ;). Dla mnie "Lemony Flutter" to zdecydowanie produkt "No Go". Jednakże, aby sprawiedliwości stało się zadość, muszę tu zaznaczyć, że ów specyfik kupiłam również mojej mamie, która ze względu na częsty kontakt z kredą ma bardzo suchą skórę na opuszkach palców. Zużyła  już prawie całe opakowanie i o dziwo bardzo sobie ten produkt chwali. Cena to ok. 10 Euro za 50 ml (krem starcza na wieki!).

Kolejny specyfik to Nail & Cuticle Oil  z Sally Hansen, który skuszona promocją zakupiłam ok. 2 tygodnie temu w Superpharm.

zdjęcie: www.sallyhansen.com
Jest to produkt w postaci olejku, który nakładamy pędzelkiem na paznokcie i okolice, i następnie wmasowujemy. Oliwka zawiera witaminę E, która odżywia i wzmacnia naszą płytkę, olejek z pszenicy oraz olej kartamusowy (wikipedia: klik ). Konsystencja nie sprzyja aplikacji. Olejek zalewa skórki podczas nakładania, ponieważ ma bardzo płynną konsystencję, dodatkowo długo się wchłania. Nie jest to produkt dobry dla osób niecierpliwych (czyli dla mnie :D), ponieważ czekając, aż kosmetyk wyschnie, łatwo "wytłuścić" wszystko dookoła (zwłaszcza klawiaturę ;D). Cena nie jest nadto wygórowana (w promocji zapłaciłam nieco ponad 20 zł), odradzam jednak kupowanie produktów SH w Sephorze, gdyż w porównaniu do Superpharm za każdy kosmetyk zapłacicie ok. 10-15 zł  więcej (w stosunku do ceny regularnej!).

Na koniec Cuticle Gel mit Honig + Propolis z firmy p2, czyli żel do pielęgnacji skórek z miodem i kitem pszczelim.
zdjęcie: www.dm-drogeriemartk.de
Myślę, że nie muszę wspominać o zbawiennym działaniu miodu na naszą skórę, o tym na pewno już wiecie:) Czym jest natomiast kit pszczeli? Jak sama nazwa wskazuje jest to substancja produkowana przez pszczoły z zebranych żywic roślinnych. Ma ona silne działanie bakteriobójcze, przyspiesza proces gojenia się ran i regeneracji skóry. Kosmetyk ma postać żelu i dodatkowo wyposażony jest w pipetę, co znacznie ułatwia aplikację, ponadto dość szybko się wchłania i nie jest ani tłusty, ani klejący - za to wielki plus. Cena również jest bardzo przystępna (ok. 3 Euro). Marka p2 dostępna jest jednakże jedynie w drogeriach "dm" na terenie Niemiec i Austrii. Wielce nad tym ubolewam, gdyż firma oferuje bardzo szeroką gamę produktów, które są niedrogie i naprawdę dobrej jakości. Zawsze, gdy tylko jestem w Niemczech, swoje pierwsze kroki kieruję właśnie do "dm" :).

No a jak ze skutecznością? Uważam, że produkty SH i p2 mają bardzo podobne działanie, a więc pomagają jedynie doraźnie. Po aplikacji skórki pozostają nawilżone przez kilka następnych godzin, a później problem niestety powraca, może w nieco mniejszym stopniu, może dłonie wyglądają na nieco bardziej zadbane, ale jednak... Jeśli zapomnimy o regularnej aplikacji, bez wątpienia stan naszej skóry powróci do punktu wyjścia.
Wniosek nasuwa się prosty: nie ma rozwiązań idealnych! Skóra wokół paznokci wymaga  regularnej pielęgnacji tak samo jak skóra naszej twarzy i pozostałych części ciała. Chcemy być piękne - musimy cierpieć: wcierać i smarować, na dodatek regularnie! ;)

xoxo
M.

P.S. 1 Jeśli znacie jakiś cudowny sposób/środek na skórki, wiecie, co robić... zostawić komentarz oczywiście:)!

P.S. 2 Zdjęcia zostały zaczerpnięte z internetu, bo już ciemno, no i jam dziś wyjątkowo leniwa;)

P. S. 3 Nie zapomnijcie sprawdzić, co mi dziś w duszy gra (temat przewodni na dziś: cytryna;)).

poniedziałek, 6 września 2010

Przerywnik: Ich bin eine Berlinerin

Wiem, wiem, nie miało być o podróżach! Głosowaliście na seriale i o tych będzie wkrótce, ale:
- po pierwsze muszę jeszcze co nieco pooglądać i wyrobić sobie zdanie na temat produkcji, które aktualnie mniej lub bardziej namiętnie pochłaniam;
- po drugie chciałabym się z Wami podzielić, czym (i gdzie) teraz żyję!

Mam nadzieję, że mi wybaczycie, po prostu obecnie nie potrafię nie zachwycać się miastem, w którym mogę sobie choć chwilkę pomieszkać dzięki uprzejmości Deutsche Nationalstiftung, która zechciała przychylnym okiem spojrzeć na mój projekt badawczy i przyznać mi grant. Chodzi oczywiście o Berlin!

Zapraszam do zwiedzania:))))
(Fotki oczywiście można powiększyć, klikając na nie;))
Alexanderplatz - serce Berlina. Tu możecie wspiąć się na słynną Fernsehrturm, czyli wieżę telewizyjną i podziwiać panoramę miasta, możecie również zrobić zakupy, m. in. w Lush`u :D. W tym miejscu  świetnie widać, jak eklektycznym i pod względem historycznym niezwykłym miejscem jest Berlin, który łączy w sobie Wschód i Zachód Europy (przede wszystkim w architekturze, ale również i w mentalności berlińczyków).

Unter den Linden - miejsce zdecydowanie najczęściej odwiedzane przez turystów. Zwieńczeniem ulicy jest oczywiście słynna Brama Brandenburska. Być w Berlinie i nie odwiedzić tego miejsca, to istny grzech! ;)

W różnych miejscach stolicy Niemiec można spotkać dziwnie wyglądających ludzi, najczęściej przebranych za żołnierzy nie z tej epoki lub... cóż sama nie wiem, kogo uosabiać chciał pan wymalowany na srebrno;) Berlin był podzielony przez 40 lat (w 1949 r. proklamowano utworzenie Narodowej Republiki Demokratycznej Niemiec, sławetny mur wzniesiono jednak dopiero w 1961 r., zjednoczenie nastąpiło zaś 3 października 1990 r., mur upadł rok wcześniej w listopadzie). Na każdym kroku widać, że przeszłość miasta wciąż jest żywa, czego dowód znalazł się nawet w swoim paszporcie! Zgodnie z pieczęciami, za symboliczne 1 Euro miałam przyjemność zwiedzać aliancką i sowiecką strefę okupacyjną, przekroczyć granicę RFN i NRD i to wszystko w 2010 r.! :D


Pomnik pomordowanych Żydów Europy - jedno z, moim zdaniem, najbardziej zapadających w pamięć miejsc w Berlinie mające upamiętniać holokaust. Ma ono być wyrazem nowego podejścia do idei pomnika, jako że rezygnuje z jakiejkolwiek symboliki. Składa się z 2711 betonowych słupów różnej wysokości, pomiędzy którymi można swobodnie spacerować. Mnie osobiście taki spacer przyprawił o ciarki... Pod pomnikiem znajduje się Centrum Informacji, gdzie można prześledzić historię prześladowań, dowiedzieć się nieco o ofiarach, miejscach zagłady, jak i współczesnych miejscach pamięci.

A oto kogo można spotkać na Kurfürstendamm, kolejnej słynnej berlińskiej ulicy:


Zapewniam Was, że tego dnia w ogóle nie wiało;) Pomimo zachęt przechodniów pan z czerwonym parasolem nawet nie drgnął! Ciekawe, jak długo jest w stanie ustać w tej pozycji... ;)

Tych delikwentów również można spotkać na K-Damm`ie. Niedźwiedź jest symbolem Berlina, widnieje m. in. na herbie miasta, na licznych pomnikach. Bez wątpienia symbol upowszechnił się dzięki "Złotym Niedźwiedziom" przyznawanym corocznie filmowcom. Niedźwiedzie są również ulubieńcami odwiedzających w berlińskim Zoo, w którym jeszcze nie tak dawno urodził się słynny niedźwiadek polarny Knut - dzisiaj już raczej niedźwiedź z prawdziwego zdarzenia ;). (klik)

I na koniec mój prywatny niedźwiadek, zdecydowanie mniejszych rozmiarów i o wiele bardziej łagodny. Postanowiłam zabrać go ze sobą do Polski, mam nadzieję, że upamiętni mi moje chwile spędzone w Berlinie:))))
[Ze specjalną dedykacją dla cammie;)]

Mam nadzieję, że podobał Wam się krótki spacer po stolicy Niemiec:) Oczywiście to tylko kilka z wielu miejsc, które warto tutaj zobaczyć. Ja staram się chłonąć miasto całą sobą, no chyba że siedzę w bibliotece... wtedy próbuję chłonąć wiedzę;)

Pozdrawiam Was ciepło!
xoxo
M.

piątek, 3 września 2010

Saga o dłoniach vol. 2 (TBS)

Dużo negatywnych myśli krąży mi dzisiaj po głowie, dlatego postanowiłam napisać nową notkę, co by je trochę odegnać. Mam nadzieję, że pomoże...

Muszę przyznać, że ostatnio mam bzika na punkcie pielęgnacji dłoni. Po krytycznych oględzinach doszłam do wniosku, że ich stan nie do końca mnie zadowala, postanowiłam więc wziąć je w obroty. Borykam się z niezbyt estetycznymi skórkami wokół paznokci, w związku z czym ostatnio moja kosmetyczka powiększa się o preparaty mające pomagać zwalczać tę dolegliwość, ale o tym będzie innym razem - część trzecia "Sagi" w przygotowaniu :).

Krem, który w dzisiejszym odcinku "Sagi" odgrywa główną rolę  to Almond Oil Daily Hand & Nail Cream z firmy The Body Shop (wyjątkowo dziś posłużę się zdjęciem z amerykańskiej strony www.thebodyshop-usa.com, jako że moja prywatna fotka zaginęła w bezbrzeżnych czeluściach komputera;)). A oto i nasz bohater:

Krem kupiłam pod wpływem impulsu podczas mojej pierwszej wizyty w niemieckim The Body Shop. Znacie to uczucie, kiedy słyszałyście tyle dobrego o marce i długi czas chciałyście wypróbować jakiś produkt, a jak przyszło co do czego, to nie wiedziałyście, na co się zdecydować? Ja mam tak często i zawsze wtedy zastanawiam się, który kosmetyk przydałby mi się w tym momencie najbardziej. W ten oto sposób padło na krem do rąk, jako że była zima, miałam wysuszone dłonie i takie tam babskie "bla bla bla" mające na celu usprawiedliwić zakup kolejnego, nie do końca potrzebnego produktu. Krem mnie jednak bardzo pozytywnie zaskoczył: przyjemnie pachnie migdałami, ma lekką konsystencję, szybko się wchłania i pomimo swojej "lekkości" bardzo dobrze nawilża. Uczucie suchych dłoni znika w try miga. Produkt nie pozostawia również tłustej warstwy, co zdecydowanie wysuwa go na prowadzenie wśród moich ulubionych kremów do rąk. Główne składniki to olejek migdałowy, który odpowiada za nawilżenie naszej skóry, następnie olejek sojowy, który ma właściwości nawilżające i lecznicze, masło shea, które zmiękcza skórę, podobnie jak kolejny składnik - lanolina, i na koniec organiczny wosk pszczeli, który pielęgnuje przede wszystkim obszar wokół paznokci. Dodatkowo w składzie znajduje się panthenol, który przeciwdziała łamaniu się paznokci, a więc mnóstwo dobroci! W mojej ocenie krem zasługuje na 4,5 pkt (na 5 możliwych). Jedynym minusem moim zdaniem jest cena, bo za 100 ml musimy zapłacić ok. 40 zł.

Pomimo że krem w gruncie rzeczy przypadł mi do gustu, uważam, że produkty TBS są zdecydowanie przereklamowane i o wiele za drogie na polskie warunki. Bez wątpienia można na półkach znaleźć perełki, ale wiele kosmetyków dostępnych w stałym asortymencie (czasami zdarzają się ciekawe edycje limitowane, zwłaszcza z okazji Świąt Bożego Narodzenia) niewiele różni się od zwykłych drogeryjnych specyfików, które oferują nam dobrze znane marki za niewygórowaną cenę. Zachęcam Was do obejrzenia filmiku na YouTube autorstwa użytkowniczki AzjatyckiCukier (klik), która być może przybliży Wam kilka innych interesujących Was produktów tej marki i którą osobiście podziwiam za niezwykle krytyczne podejście do kosmetyków. Za to ukłon w jej stronę!:)

Warto w tym miejscu wspomnieć, że firma TBS nie tylko produkuje kosmetyki, ale również angażuje się w wiele akcji społecznych i charytatywnych, przykładowo na rzecz równouprawnienia kobiet, przeciwko AIDS czy dziecięcej prostytucji. Moim zdaniem taka postawa jest godna pochwały i czasami pozwala nam nieco łatwiej przełknąć gorzką pigułkę, jeśli produkt okaże się nietrafiony;).

No to tyle na dziś... Negatywne myśli już nieco się rozwiały. Pisanie odpręża... zwłaszcza pisanie o przyjemnych rzeczach;)

Pozdrawiam!
xoxo
M.

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...