niedziela, 28 listopada 2010

Korektor idealny poszukiwany

Czy Wy też zawsze poszukujecie korektora idealnego? Takiego, który dobrze kryje, ale jednocześnie stapia się z naszą cerą i wygląda naturalnie? Takiego, który jest niemalże niewyczuwalny na skórze, a jednocześnie utrzymuje się na niej cały dzień? Produktu, który byłby w pełni dostosowany do Waszych potrzeb?

Ja swojego "korektora idealnego" szukałam bardzo długo i w zasadzie bezowocnie, dopóki nie trafiłam na markę MAC. Większości firma ta z pewnością kojarzy się z wielokolorowymi cieniami i horrendalnie drogimi pędzlami, ale MAC słynie również z innych produktów, m. in. właśnie szerokiej gamy korektorów, które zostały stworzone tak, aby spełniać potrzeby osób o najróżniejszych wymaganiach. Osobiście wypróbowałam prawie wszystkie i w związku z tym mam dla Was dzisiaj mały przegląd. Może i Wy znajdziecie tutaj swój "produkt idealny" :).

Studio Finish Concealer (mój odcień to NC20)
Jest to najbardziej kryjący korektor ze wszystkich oferowanych przez MAC. Ma kremową konsystencję, łatwo się nakłada, ale jest dość ciężki - nałożony pod oczy obciąża skórę i zbiera się w zmarszczkach. Sprawdza się dobrze w przypadku tuszowania niedoskonałości twarzy takich jak trądzik czy blizny potrądzikowe. Ma SPF 35, więc chroni wrażliwe miejsca, których nie powinno się opalać. Cena to ok. 60 zł - wydaje się dużo, ale korektor jest niesamowicie wydajny (mam swój już rok i widać, ile jeszcze zostało!). Do moich faworytów jednak nie należy - mimo wszystko jest zbyt ciężki i momentami widać go na twarzy.

Select Cover-Up (mój odcień to NW15)
Korektor o średnim kryciu i płynnej konsystencji. Stopień krycia można dozować, nakładając kolejne warstwy produktu. Tubka jest niesamowicie wygodna, gdyż możemy wycisnąć dokładnie taką ilość kosmetyku, jaką potrzebujemy. Korektor jest bardzo wydajny. Przy codziennym stosowaniu wystarcza mi na ok. 6 miesięcy, czyli dokładnie tyle, ile wynosi data ważności (koszt to ok. 60 zł). Dobrze nadaje się do stosowania pod oczy, ale również ma tendencję do zbierania się w zmarszczkach. Dobrze tuszuje inne niedoskonałości twarzy. Jak dla mnie produkt uniwersalny. Długo, długo był moim faworytem wśród MACowych korektorów.

Pro Longwear Concealer (mój odcień to NW20)
Produkt, który do sprzedaży został wprowadzony dopiero we wrześniu tego roku. Jest to mój zdecydowany faworyt! Jego zadaniem jest dobrze kryć niedoskonałości i utrzymać się na twarzy nawet do 15 h. Obietnice producenta to nie czcze przechwałki - potwierdzam! Produkt ma płynną, niesamowicie aksamitną konsystencję, bardzo dobrze kryje, ale jednocześnie wygląda niezwykle naturalnie, na twarzy utrzymuje się cały dzień, nie podkreśla suchych skórek ani zmarszczek, dobrze tuszuje zarówno cienie pod oczami jak i inne niedoskonałości. Po prostu ideał! Korektor jest bardzo wydajny, potrzebujemy jedynie kapkę. Jedyne moje zastrzeżenie to pompka, którą trudno kontrolować i zawsze wydobywa zbyt dużo produktu. Ja zazwyczaj po prostu wyciskam produkt do małego słoiczka, by móc go wykorzystać następnego dnia i niczego nie zmarnować - ten sposób się sprawdza :). Cena to 66 zł.

A tak poszczególne produkty prezentują się na skórze:
Jeśli chodzi o kolorystykę: NC oznacza "neutral cool", a więc odcienie o żółtawej zimnej bazie, dobre do tuszowania wszelkich zaczerwienień na twarzy, natomiast NW odnosi się do "neutral warm", a więc kolorów ciepłych, o bazie różowej, które najlepiej tuszują cienie pod oczami. Mój odcień, jeśli chodzi o twarz, to NC20, natomiast pod oczami stosuję produkty w tonacji NW. Najczęściej mieszam ze sobą NW15 i NW20, by uzyskać kolor idealny z idealnych ;).

Studio Sculpt Concealer
Ten korektor miałam już dawno temu, dlatego nie dysponuję własnym zdjęciem. Moim zdaniem jest to najgorszy produkt, spośród wszystkich wymienionych. Ma kremową konsystencję, jest lżejszy od Studio Finish Concealer, ale ma podobne krycie. U mnie nie sprawdził się zupełnie, podkreślał każdą niedoskonałość, pod oczami najzwyczajniej w świecie się wałkował. Nigdy więcej!

Moisture Cover Concealer
Moisture Cover to jedyny korektor MAC, którego nie miałam przyjemności wypróbować. Po prostu wiem, że u mnie się on nie sprawdzi, bo ma minimalne krycie. Ma kremowo-płynną konsystencję i jest przeznaczony głównie pod oczy. Z moimi cieniami jednak na pewno by sobie nie poradził. Myślę, że może być dobry dla osób, które potrzebują jedynie rozjaśnić tę okolicę twarzy i zasadniczo nie mają nic do ukrycia.

Oto i koniec tego przydługiego posta. Jesteście jeszcze ze mną?;) Mam nadzieję, że może komuś pomogłam w wyborze :). A jakie są Wasze doświadczenia z korektorami, niekoniecznie tej marki? Znalazłyście już swój produkt idealny? Piszcie! :)

sobota, 27 listopada 2010

Zakochana w Zurychu :D

Jakby tu zacząć...
Co powiecie na to?
O.P.I. Swiss Collection "From A to Zurich"

A... jak aksamitny...
B... jak borówkowy...
C... jak czarujący...
D... jak dystyngowany...
E... jak elegancki...
F... jak fascynujący...
G... jak glamour...
H... jak hipnotyczny...
I... jak intrygujący...
J... jak jakościowo dobry...
K... jak kremowy... i... kryjący...
L... jak lakierowy "muszęmieć" ;)
Ł... jak łatwy w aplikacji...
M... jak mój :D
N... jak niepowtarzalny...
O... jak O.P.I.
P... jak piękny...
R... jak rozkoszny...
S... jak szwajcarski...
T... jak... tajemniczy...
U... jak ulubiony...
W... jak wdzięczny...
X... jak xiążęcy... ;)
Y... jak Yeti... (Szwajcaria, góry, człowiek z gór... no wiecie, o co chodzi ;P)
Z... jak zakochana w Zurychu :D

Cóż mogę dodać... Lakier mnie urzekł, od kiedy zobaczyłam swatche u Lily. Już wtedy wiedziałam, że muszę go mieć. Z mojej listy "from A to Zurich" możecie wyczytać całą masę superlatyw, ale mam też kilka zastrzeżeń. Lakier jest świetnie napigmentowany, ale przez to jakby trochę gęściejszy.  Na paznokciach kolor wypada nieco ciemniej niż w buteleczce. No i mój pędzelek to był jakiś koszmarek! Pojedyncze włoski odstawały na wszystkie strony świata, przez co aplikacja nie była idealna. Przycięłam i już jest ok, ale nie tego oczekuje się od lakieru za tę cenę (choć przyznaję, że przytrafiło mi się to po raz pierwszy). 

Mimo wszelkich niedogodności związanych z pędzelkiem kolor zdecydowanie ląduje wśród moich ulubionych. Właśnie takiej borówy szukałam ;). A Wam jak się podoba?

sobota, 20 listopada 2010

Zmywajcie się dziewczyny! ;)

Zdarza się Wam kupować produkt wyłącznie dla gadżetu, który jest do niego dołączony? Mi się zdarzyło. Dogłębnie oczyszczający żel L`oreal Paris Pure Zone kupiłam głównie dla znajdującej się przy nim silikonowej szczoteczki cleanPad. W kwestii kuracji oczyszczających i przeciwtrądzikowych nie mam zbyt wielkiego zaufania do marek drogeryjnych, zdecydowanie wolę te apteczne, ale mimo wszystko skoro już kupiłam ten żel, postanowiłam go zużyć (cena to ok. 23 zł za 150 ml, żel jest dostępny w SuperPharm).

Produkt ma typowo żelową konsystencję, jest przezroczysty, pachnie przyjemnie, jednakże skład pozostawia wiele do życzenia, ponieważ już na drugim miejsce pojawiają się SLS-sy, które mogą wysuszać naszą skórę. Mam cerę raczej mieszaną, skłonną do przetłuszczania się w strefie T, na policzkach natomiast raczej normalną, nie jest ona szczególnie wrażliwa, generalnie wiele potrafi znieść, żel pozostawia na niej jednakże uczucie delikatnego ściągnięcia. Mi to nie przeszkadza, ale wrażliwcom zdecydowanie może. Czy Pure Zone pomaga? Trudno mi ocenić. Moja skóra wygląda ostatnio lepiej, ale myślę, że dzieje się to raczej za sprawą kremów, które stosuję równolegle (TriAcneal z Avene oraz Effaclar A.I.).
O ile moim zdaniem żel niczym szczególnym się nie wyróżnia (po zużyciu opakowania zdecydowanie powrócę do łagodnego żelu oczyszczającego Effaclar z La Roche-Posay), o tyle warto go kupić dla dołączonego do niego gadżetu ;). Szczoteczka to naprawdę fajne rozwiązanie, jest elastyczna, świetnie leży w dłoni (umieszczam ją zazwyczaj pomiędzy palcem wskazującym a środkowym, łapiąc za ten dziwny uchwyt z tyłu), silikonowe włoski są bardzo delikatne, a jednocześnie fajnie oczyszczają twarz i masują ją jednocześnie. Moim zdaniem to dobra alternatywa dla tradycyjnych szczoteczek z włosiem, myślę, że sprawdzi się na każdym typie skóry, nawet na tej wrażliwej. Stosuję ją już ponad miesiąc i nie zauważyłam żadnych śladów zniszczenia. Przyznam, że L`oreal miał "pomysła" umieszczając ją tak jakby wewnątrz opakowania, dzięki temu trudno ją zgubić :))).

Bardzo żałuję, że tego gadżetu nie można zakupić osobno bez żelu (w USA podobne szczoteczki można kupić w Sephorze na stoisku z różnymi akcesoriami do makijażu). Produkt wydaje się wytrzymały, ale zakładam że prędzej czy później się zużyje i będę zmuszona ponownie kupić żel. Mam nadzieję, że do tego czasu będzie już można kupić je gdzie indziej ;).

wtorek, 16 listopada 2010

Paczka od Świętego Mikołaja

Z racji tego, iż mamy już w zasadzie okres przedświąteczny, odwiedził mnie pewien Święty... 

www.letters-from-santa-claus.com
Kazał pozdrowić gorąco wszystkie moje czytelniczki! Jako że byłyście bardzo grzeczne w tym roku i sumiennie wdrażałyście projekt denko, rózg w te Święta nie będzie :D. Dla najgrzeczniejszych Miki zostawił dwie skromne paczuszki. Chcecie wiedzieć, co dla Was przyniósł? Spójrzcie na zdjęcia:)))


Dla najgrzeczniejszej z najgrzeczniejszych przyniósł iście landrynkową paczkę :D W jej skład wchodzą:







Dwie świąteczne mgiełki do ciała o zapachu "lollipop" i "peppermint twist". Sama mam takie i zapachy są niezwykle cukierkowe, otulające, po prostu świątecznie przyjemne :). Mgiełki zawierają w sobie delikatne drobinki, ale nie przejmujcie się, na ciele są praktycznie niewidoczne ;).












Dwa lakiery do paznokci:
- Inglot nr 152
- Barry M w kolorze 308 Berry


















MAC Tinted Lip Conditioner, czyli koloryzowany balsam pielęgnacyjny do ust w kolorze Fuchsia Fix.












Sypki cień do powiek firmy Everday Minerals w kolorze Hipster Hippo (zgaszony fiolet z bardzo subtelnymi srebrnymi drobinkami).




Miki przyniósł również "pocieszajkę" dla tych nieco mniej grzecznych ;).


W skład "pocieszajki" wchodzą:
- świąteczna mgiełka do ciała o zapachu waniliowym
- lakier Wibo Extreme Nails nr 75
- próbka cieni marki Sephora w odcieniach brązu "kiss from nr 10)
- próbka szamponu do włosów marki Collistar
- próbka zapachu Mintea eau de perfume
- próbka podkładu marki Spehora Light Veil Foundation
- próbka podkładu Max Factor Second Skin Foundation

Co trzeba zrobić, aby wziąć udział w losowaniu:
1. Musisz być publicznym obserwatorem niniejszego bloga
2. Musisz zostawić komentarz pod tym postem, w którym podasz nicka, pod którym obserwujesz bloga oraz swój adres e-mail

Możesz również pozyskać dodatkowe losy. Wystarczy, że:
1. Napiszesz notkę na swoim blogu, w której poinformujesz o moim rozdaniu, zamieszczając link do posta konkursowego (+1 los). Pamiętaj, by wkleić linka w komentarzu pod tą notką!
2. Umieścisz mnie w blogrollu na swoim blogu (+1 los)
3. Poinformujesz o moim rozdaniu na twitterze, podając linka do posta konkursowego oraz mój twitterowy nick @xMizzVintage (+1 los). Pamiętaj, że nick musi znaleźć się w Twoim tweetcie (poprzedzony @), gdyż inaczej nie będę mogła go przeczytać!

O wszystkich dodatkowych losach poinformuj mnie w jednym komentarzu :).

Rozdanie trwa do 5.12.2010 r. do godziny 23:59. Jest otwarte dla wszystkich obserwatorów, również tych z zagranicy. O zwycięzcach poinformuję rzecz jasna w Mikołajki, czyli 6.12.2010 r. :D

Zaznaczam, że niektóre kosmetyki były przeze mnie testowane, zużycie jest jednak minimalne, a wszystkie produkty są jak najbardziej zdatne do użycia. Jeśli Ci to jednak nie odpowiada i nie czujesz się komfortowo z taką formą nagrody, proponuję zrezygnować z udziału i dać szansę innym :).

piątek, 12 listopada 2010

Z zupełnie innej beczki (śmiechu)

Chciałabym się dzisiaj z Wami podzielić moimi małymi poprawiaczami humoru. O co chodzi? O komiksy :). Nie mam tutaj jednak na myśli gazet, które można kupić w kiosku, czy wydań książkowych dostępnych w księgarniach, ale krótkie, najczęściej trzyobrazkowe (no, czasami trochę dłuższe) historyjki, które można bez problemu znaleźć w internecie i które, co lepsze, powstają na bieżąco, tak że każdego dnia mamy nową dawkę humoru. Zaledwie kilka obrazków, parę dialogów (a czasami nawet ich brak!) potrafi za każdym razem wywołać uśmiech na mojej twarzy, momentami wręcz rozbawić do łez :). Jeśli siedzę przed komputerem i uśmiecham się do siebie lub co 5 sekund wybucham gromkim śmiechem, to znak, że właśnie czytam swoje ulubione komiksy :)))). Oto kilku moich ulubieńców:

1. Garfield

Od tego zaczęła się moja komiksowa przygoda. Czy znajdzie się ktoś, kto jeszcze nie zna tego rudego, wrednego, wiecznie głodnego kota? Nie sądzę ;) Poniżej mała próbka garfieldowego humoru, oj trudno mi się było zdecydować, co tutaj zamieścić :D (komiksy zaczerpnięte ze strony www.garfield.com)




2. Baby Blues

"Baby Blues" to perypetie rodzinki z trójką dzieci. Przezabawne sytuacje i dialogi prosto z życia wzięte ;). Sami zobaczcie :DDD Swoją drogą czyż Hammie nie jest słodki? ;D (komiksy zaczerpnięte ze strony www.babyblues.com)


3. Citizen Dog

Bohater tego komiksu to Fergus, pies niewiadomej rasy, oraz jego właściciel Mel, czasami pojawiają się jeszcze koty i myszy oraz inna zwierzyna ;). Często historyjki z kolejnych dni układają się w jedną większą, dlatego warto śledzić komiks na bieżąco. Na pewno nie pożałujecie! :D (komiksy zaczerpnięte ze strony www.gocomics.com/citizendog)


4. Dog eat Doug

I znowu komiks z psem w roli głównej. Tytułowy dog to Sophie, Doug natomiast to jej nieodzowny, jak mniemam zaledwie kilkunastomiesięczny towarzysz.Duet momentami nie do pobicia :D. (komiksy zaczerpnięte z dogeatdoug.com)


5. Bottomliners

Żarty na nieco poważniejsze tematy... powiedzmy ;). Duży plus za celność i odniesienia do otaczającej nas rzeczywistości. Zresztą same zobaczcie :)))). (komiksy zaczerpnięte z www.gocomics.com/bottomliners)

I jak Wam się podobała ta mini prezentacja? Wybrałam tylko kilka historyjek, które moim zdaniem dobrze oddają charakter poszczególnych komiksów. Przyznaję, że mało który jest w stanie naprawdę podbić moje serce. Warunkiem jest dobra, przyjemna dla oka kreska i przede wszystkim zabawne dialogi. Bez tego ani rusz. Ulubione komiksy możecie subskrybować na danych stronach www i otrzymywać codziennie nową historyjkę drogą mailową. To nie tylko świetna dawka humoru każdego dnia, ale również krótka lekcja angielskiego ;). A może Wy macie już swoich ulubieńców? Koniecznie dajcie znać :))).

wtorek, 9 listopada 2010

A miało być tak pięknie: Essence Underwater

Miało być w samym superlatywach. Taki był pierwotny zamysł. Że cena niska (ok. 5 zł)... że kolor piękny (przybrudzony granat z niebieskim shimmerem względnie flakies - aż tak dobrze się nie znam)... że pigmentacja świetna (jedna warstwa w zasadzie jest w pełni kryjąca)... że pędzelek idealnie przycięty (nie za szeroki i nie za wąski)... Niestety... Nic mi po świetnej pigmentacji i aplikacji, skoro po niecałych 24 h noszenia porządnie starły mi się końcówki (widać to zresztą dość wyraźnie na zdjęciach), a po nieco ponad 24 h lakier paskudnie odprysnął mi na kciuku i zanosi się, że na pozostałych paznokciach w przeciągu kilku kolejnych godzin skończy tak samo. Ehhh...
Po lewej światło dzienne przy pochmurnym niebie, po prawej światło sztuczne
Kolor jest śliczny. Urzekł mnie od pierwszego wejrzenia. Fakt, że błękitne (chyba) flakies są w ogóle niewidoczne w świetle dziennym i ledwo że dostrzegalne w świetle sztucznym, wcale mnie nie zniechęcił. Uwielbiam kremy, więc jak dla mnie to ogromna zaleta :). Aplikacja również bez zarzutu, tylko ta trwałość... Od niedzieli, kiedy kupiłam lakier, malowałam nim paznokcie już dwa razy i za każdym razem nie przetrwał nawet 24 h pomimo bazy i top coat`u. Zaznaczam, że nie wykonywałam żadnych "inwazyjnych" prac domowych, no może poza drobnym zmywaniem :/.

A jakie są Wasze doświadczenia z lakierami essence? Zasługują na drugą szansę?;)

poniedziałek, 8 listopada 2010

Rozdania, rozdania!

Lubicie rozdania? Ja bardzo! Co prawda, jeszcze żadnego nie wygrałam, ale jak mówi przysłowie, kto nie gra ten nie wygrywa, dlatego chciałam Was dzisiaj poinformować o aż dwóch giveaway`ach. Hojne są ostatnio nasze bloggerki, nie ma co :D.

Pierwsze rozdanie organizuje Estella (Magda), autorka bloga polish makeup bag, która postanowiła  obdarować jednego szczęśliwca iście makijażowym niezbędnikiem, gdyż w skład nagrody wchodzą: podkład Bourjois Bio Detox, paletka cieni do powiek, maskara Shiseido, lakier do paznokci Bell oraz szminka Golden Rose. Jedyne, co trzeba zrobić, to wejść, "zaobserwować" i zostawić komentarz. Prościej się nie da ;).






Drugie rozdanie ma miejsce na blogu cammie No to pięknie!. Cammie z okazji przekroczenia magicznej liczby 100 obserwatorów postanowiła obdarować dwie osoby. Nagroda główna to zestaw jeszcze ciepłych (;)) kosmetyków marki Inglot. Pocieszajka natomiast to delikatny zestaw 3xE :). I tu zasady podobne: wystarczy wejść, kliknąć "Obserwuj bloga" i zostawić komentarz.
Nagroda główna
Pocieszajka

Zdradzę Wam jeszcze, że sama mam w zanadrzu mini rozdanie przedświąteczne ;). Bądźcie czujni :))))

piątek, 5 listopada 2010

Bzzzzzzzzzzzz. . .

Podczas jednego z moich nalotów na berliński tk maxx udało mi się dorwać kosmetyki amerykańskiej marki Burt`s Bees, o której wielokrotnie słyszałam na YouTube, nigdy jednak nie miałam przyjemności wypróbować osobiście. Wśród stosów mydeł, świeczek, kremów, perfum i innych dobrodziejstw moje kosmetyczne sokole oko (;D) wypatrzyło jeden, jedyny, niepozorny zestaw podróżny Burt`s Bees Travel Kit zawierający miniaturki pięciu produktów pielęgnacyjnych za jedyne 7,99 Euro (pierwotna cena to 14,99). Grzechem byłoby nie skorzystać z takiej okazji ;).

W skład zestawu wchodzą:
- szampon oraz odżywka do włosów z grejpfruta oraz buraka cukrowego (sic!) mające nadawać naszej czuprynie połysk
- żel pod prysznic o zapachu cytrusów oraz imbiru o działaniu energetyzującym
- miodowo-mleczny balsam do ciała
- miodowy balsam do ust

Zasadniczo moja recenzja mogłaby się składać z samych "ochów" i "achów", gdyż generalnie z produktów (na tyle na ile mogłam je przetestować ze względu na mniejszą pojemność) jestem niesamowicie zadowolona. Zacznę może od tego, że firma Burt`s Bees produkuje kosmetyki w dużej mierze naturalne, pozbawione zbędnej chemii. Produkty myjące nie zawierają odpowiedzialnych za tworzenie piany SLS-ów, są wolne od parabenów, nietestowane na zwierzętach, ich opakowania w części (30-90%) są wykonane z surowców wtórnych, są biodegradowalne i ogólnie przyjazne dla środowiska. Fajnie co? :))) Zawartość buteleczek i tubek również nie rozczarowuje.

Zestaw w pierwszej kolejności kupiłam ze względu na balsam do ust. Nie wiem, czy pamiętacie, ale jakiś czas temu nosiłam się z zakupem miodowego balsamu z Lush. W drodze do sklepu wdepnęłam jednak do tk maxx... no i widzicie, jak to się skończyło ;))). Nie kupiłam lush`owego Honeytrap, ale wcale nie żałuję, bo balsam Burt`s Bees wcale mu nie ustępuje. Przede wszystkim ma on formę sztyftu, co znacznie uprzyjemnia aplikację, dość intensywnie pachnie miodem, co ja zapisuję mu zdecydowanie na plus, ma dość gęstą konsystencję, przez co aplikacja jest nieco tępa, ale za to produkt długo utrzymuje się na ustach i intensywnie je chroni, jednocześnie odżywiając. Nie nadaje połysku, spokojnie więc można nałożyć dodatkowo jakąś kolorową szminkę. Jak dla mnie chwilowo balsam numer jeden!

Po szamponie i odżywce nie spodziewałam się cudów, tym bardziej więc zaskoczyło mnie działanie tych dwóch produktów. Mimo że nie zawierają SLS-ów bardzo dobrze się pienią, również pięknie pachną. Włosy po umyciu są niesamowicie gładkie i (nie wiem, czy to tylko moja wyobraźnia) zdecydowanie lepiej się układają, podczas modelowania pozostają dokładnie w tym miejscu, w którym im przykażę, co w przypadku moich kłaków jest nie lada osiągnięciem. Dodatkowo nawet podczas kolejnego mycia da się wyczuć gładkość włosa pod palcami. Serio, serio! :)))
Jeśli chodzi o żel pod prysznic, to tutaj jakiś cudownych właściwości nie dostrzegam. Jest ok, dobrze się pieni, ładnie pachnie. Czy energetyzuje? Trudno powiedzieć. Zapach nie jest intensywny, podobnie zresztą jak w przypadku pozostałych produktów, dzięki czemu moim zdaniem pozostaje niezwykle naturalny, nie ma w nim żadnej chemicznej nuty. Kolejny plus! :)))
Chyba największą przyjemność natomiast sprawia mi smarowanie ciała po kąpieli miodowym balsamem. Mi, osobie, która za mazidłami wszelkiego rodzaju nieszczególnie przepada! Zapach jest niezwykle przyjemny, otulający, ponadto balsam swoją konsystencją oraz kolorem przypomina mi nadzienie batonika Kinder Bueno, którego jestem skrytą fanką ;D. Dobrze nawilża, a jednocześnie ze względu na swoją lekką formułę nie pozostawia na skórze tłustej warstwy i szybko się wchłania. Cud, miód i orzeszki - dosłownie i w przenośni :D
Ok, oficjalnie rozpłynęłam się w zachwytach... Wierzcie mi jednak, że naprawdę trudno mi znaleźć złe strony testowanych przeze mnie produktów. Z chęcią niektóre z nich zakupiłabym w pełnowymiarowych opakowaniach. Wiem, że takie zestawy podróżne pojawiają się i w polskich tk maxx`ach, ale mimo iż wciąż poluję, nie udało mi się jeszcze na nie trafić. Nie tracę jednak nadziei ;). Uważam, że takie "travel kit`y" to świetne rozwiązanie, bo za przystępną cenę pozwalają nam wypróbować kilka produktów.
A Wy znacie tę markę? Testowałyście te lub inne ich produkty? Jestem ciekawa Waszych opinii, jak zwykle zresztą :).

wtorek, 2 listopada 2010

Stronger, Faster, Harder

Nie wiem, jak Wy, ale ja już nie wyobrażam sobie chodzić z niepomalowanymi paznokciami. Bez warstwy choćby odżywki czuję się po prostu łyso. Jednocześnie, jak bardzo lubię mieć pomalowane paznokcie, tak nie przepadam za procesem ich malowania, zwłaszcza gdy trzeba czekać wieki, aż lakier wyschnie i znowu będzie można coś zrobić z rękami. Ze względu na swoje lenistwo i niecierpliwość nie wyobrażam sobie mojego manicure bez "dopalaczy" ;).

Manicure zaczynam zazwyczaj od proteinowej bazy pod lakier marki Essie. Baza ma konsystencję zwykłego lakieru, a ze względu na swój mleczny kolor wybiela naszą płytkę. Paznokcie wyglądają wtedy na zdrowe, ładnie się błyszczą. Czasami, gdy nie mam ochoty robić pełnego manicure nakładam po prostu cienką warstwę tego produktu. Bardzo podoba mi się taki naturalny efekt.

Sama baza jako baza pod lakier moim zdaniem nie do końca się sprawdza. Nie zauważyłam, żeby produkt jakoś szczególnie wzmacniał moje paznokcie (w dalszym ciągu zdarza im się rozdwoić), ani żeby przedłużał żywotność lakieru, choć z tym bywa u mnie naprawdę różnie. Czasami po dwóch dniach lakier nałożony na bazę odchodzi płatami, czasami trzyma się ok. tygodnia. Nie mam pojęcia od czego to zależy. Na pewno im cieńsza warstwa produktu na płytce tym lepiej, inaczej później nałożony lakier robi się gumowaty i dłużej schnie. Warto również poczekać, aż baza dobrze przeschnie, w innym razie nałożenie lakieru może sprawiać trudności, będzie on rozprowadzał się tępo i nierównomiernie. Summa summarum z tego produktu jestem średnio zadowolona i raczej nie kupię go ponownie. Za cenę 13,95 Euro (w produkty Essie zaopatrywałam się w niemieckim Douglasie) spodziewałabym się czegoś lepszego... Tytułowe "stronger" w tym wypadku nie ma racji bytu ;).

Inaczej rzecz się ma w przypadku top coat`u marki Essie "good to go!". Z tego produktu jestem naprawdę zadowolona i nie żałuję ani jednego wydanego centa (koszt to również 13,95 Euro). Top coat przyspiesza wysychanie lakieru i przedłuża jego trwałość. Mamy tu więc i "Faster" i "Harder" ;). Produkt ma idealną konsystencję, jest na tyle gęsty, że nie rozlewa się po całej płytce paznokcia i skórkach, i jednocześnie na tyle rzadki, że można go łatwo rozprowadzić. Lakier po potraktowaniu "good to go!" błyszczy się niczym tafla wody, schnie szybko, ale z wykonywaniem jakiś grubszych prac domowych itp. radziłabym poczekać ok. 40 min., aż w pełni stwardnieje, inaczej mogą pojawić się delikatne odciski (w takim wypadku często nakładam dodatkową warstwę TC, by zniwelować nierówności - to taka mała rada). Później lakier jest twardy jak skała :). Jeśli chodzi o zastrzeżenia, to mam wrażenie, że podczas kilku pierwszych aplikacji TC wysychał błyskawicznie, teraz po ok. 1,5 miesiąca użytkowania ten czas zdaje się nieco wydłużać. Ponadto, baza po jej kilkakrotnym użyciu do utwardzenia czerwonego lakieru zabarwiła się delikatnie na różowo. Nie ma to jednak wpływu na inne stosowane z nią kolory, co najwyżej psuje wrażenia estetyczne buteleczki ;). Podsumowując, bardzo lubię ten produkt, jest niezwykle praktyczny, choć cena może skutecznie odstraszyć, w moim odczuciu jest to jednak specyfik warty inwestycji. 

Na koniec jeszcze słów kilka o O.P.I. Rapid Dry Top Coat, której używałam do tej pory. Z przykrością muszę stwierdzić, że produkt ten po ok. 6 miesiącach użytkowania i przy ok. 1/4 pozostałej zawartości stał się nie do użytku, po prostu zgluciał i jedyne, co przy jego pomocy można było uzyskać na paznokciu to "artystyczne" pęcherzyki powietrza. Wcześniej zachwycałam się tym produktem, bo przez długi czas był naprawdę rewelacyjny i wydawał mi się wart swojej ceny. Teraz wkurza mnie jednak myśl, że wydajemy ok. 70 zł (ja swoją buteleczkę na szczęście dostałam  w prezencie do przetestowania), a mimo najlepszych chęci nie jesteśmy w stanie zużyć go do końca. Polecam, jeśli jesteście w stanie wykorzystać ten produkt w przeciągu 3-4 miesiący, jeśli zaś macie zamiar stosować go tylko na specjalne okazje, to radzę sobie darować, bo połowa pewnie i tak wyląduje w koszu :/. Mam tylko cichą nadzieję, że taki sam los nie spotka top coat`u z Essie...

A Wy co polecacie do szybkiego manicure? Oczywiście coś poza Seche Vite, który znają już chyba wszyscy ;).

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...