poniedziałek, 31 października 2011

Upominek

W ramach współpracy z firmą Sigma otrzymałam ostatnio drobny upominek. Dawno nic mnie tak nie zauroczyło. Sigma, która słynie przede wszystkich ze swoich do złudzenia przypominających MACowe pędzli, wykazała się prawdziwą dbałością o cieszące oko szczegóły. Zobaczcie same...


Upominek, choć skromny, był przepięknie zapakowany, ulotki kolorowe, przyciągające wzrok, przewiązane różową wstążką, pędzel zapakowany w turkusowy woreczek i plastikową osłonkę, do tego odręcznie napisana kartka zaadresowana do odbiorcy. Mimo że podobne paczki dostaje z pewnością mnóstwo dziewczyn, poczułam się wyjątkowo.

W paczce znalazłam m. in. pędzel z syntetycznego włosia F80 Flat Top Kabuki (cena: 16$). Ucieszyłam się bardzo, bo pędzla tego typu do tej pory w swojej kolekcji nie miałam. Jest to narzędzie idealne do nakładania płynnego, kremowego lub sypkiego podkładu. Flat Kabuki pozwala zaaplikować produkt równomiernie, bez smug, zapewniając dobre krycie oraz efekt "airbrush". Pędzel jest bardzo solidny, włosie jest gęste, nie wypada ani podczas aplikacji, ani podczas mycia. Swego czasu o pędzlach Sigma krążyły różne opinie. Po pewnym okresie zachwytu, zaczęto narzekać przede wszystkim na ich jakość i trwałość. Flat Kabuki to jednak nie jedyny pędzel tej marki, który posiadam. Od dwóch lat każdego dnia używam przeróżnych pędzli z dużego zestawu i jestem bardzo zadowolona. Pędzle w dalszym ciągu są niemalże jak nowe, w każdym calu warte swojej ceny.

Jak już wspomniałam, Sigma wykazuje niezwykłą dbałość o szczegóły. Przyjrzycie się wygrawerowanemu na skuwce logo firmy oraz solidnej, czarnej rączce. Urzeka mnie taka precyzja wykonania! Lubię, kiedy produkt jest nie tylko funkcjonalny, ale również najzwyklej w świecie ładny ;).

Drugim upominkiem, który znalazłam w paczce, była paletka cieni do powiek Dare, Bare, Flare, w której znalazły się trzy odcienie: Reveal, Act i Oversee. Cienie Sigma to dla mnie kompletna nowość, nigdy wcześniej nie miałam okazji ich testować, słyszałam na ich temat natomiast mało pochlebne opinie, m. in. że są bardzo błyszczące i lubią się osypywać. 


Mimo wszystko produkt bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Najwyraźniej firma w ostatnim czasie zmieniła formułę promowanej przez siebie kolorówki. Cienie mają piękne kolory o satynowym wykończeniu, są idealnie napigmentowane i bardzo dobrze się rozcierają. Jestem naprawdę pod wrażeniem! Tak prezentują się poszczególne odcienie:
Od góry: Reveal, Act, Oversee
Oferta na oficjalnej stronie Sigma Makeup jest chwilowo bardzo bogata. Nie miałam pojęcia, jak bardzo w ostatnim czasie marka powiększyła swój asortyment. Chętnie przygarnęłabym jeszcze kilka cudeniek... Może Mikołaj mi coś przyniesie ;))).
 
P.S. Ambasadorką marki może zostać w zasadzie każda blogerka (aczkolwiek nie wiem, czy każdy, kto dołącza do programu, otrzymuje upominek). Odpowiednie informacje znajdziecie na stronie Sigma Makeup. 

sobota, 29 października 2011

Mała rzecz, a cieszy :)))

Lubię, kiedy kosmetyki kupione przez zupełny przypadek i pod wpływem impulsu okazują się skuteczne. Nie trzeba wtedy pluć sobie w brodę, że wydało się na coś niepotrzebnie pieniądze. Znacie to uczucie? ;))) 
Takim moim małym odkryciem ostatnich dni jest Masło do rąk i paznokci marki Inglot. Uległam strategii marketingowej firmy i w ostatniej chwili przy kasie do zakupów dorzuciłam oferowany przez sprzedawczynię pojemniczek. 3,5 g produktu kosztowało mnie raptem 2 zł, więc pomyślałam sobie: "A co mi tam!" To uczucie też pewnie znacie... ;)))
Próbowałam już różnych produktów do skórek: oliwek, kremów, żeli i każdy z nich miał jakąś wadę. A to konsystencja była nie taka, a to znowu zapach mi nie pasował, a to działanie było nikłe. Masełko natomiast okazało się strzałem w 10! Kosmetyk ma dość zwartą konsystencję przypominającą wazelinę, jest praktycznie bezzapachowy, nie tłuści dłoni, błyskawicznie się wchłania i co najważniejsze DZIAŁA - skórki są miękkie i odżywione. Oczywiście kluczem do sukcesu jest systematyczność stosowania. Mała pojemność to również spory plus, tym bardziej że masełko ważne jest tylko 6 miesięcy. Produkt bez wątpienia wystarczy na kilkadziesiąt aplikacji i sądzę, że spokojnie zużyję je do końca, a potem udam się po następne. Mam tylko cichą nadzieję, że nie jest to edycja limitowana, w feworze zakupów zapomniałam o to zapytać ;))).
 

niedziela, 23 października 2011

Manya stylizowanya vol. 2

W ramach współpracy z firmą Kemon ponownie otrzymałam dwa produkty do przetestowania (o poprzednich możecie przeczytać tutaj). Jako że mam bzika na punkcie objętości fryzury i przyklapnięte włosy to coś, czemu zdecydowanie mówię "nie", ucieszyłam się, że w paczce znalazły się produkty, które mają za zadanie nadać włosom pożądane przeze mnie "rozmiary". Otrzymałam lakier do włosów Dreamfix z serii Hairmanya oraz szampon Volume E Corposita z serii Actyva.

W pierwszej kolejności sięgnęłam po lakier. Wg producenta jest to produkt, który idealnie nadaje się do modelowania włosów na wszelkie sposoby: palcami, grzebieniem szczotką, natychmiast utrwala nawet najbardziej skomplikowane fryzury, jednocześnie nie sklejając ich i dając się łatwo wyczesać.

Pierwsze, co bez wątpienia rzuca się w oczy to opakowanie: ciekawe, nowoczesne, nie sposób przeoczyć go na półce (I like!). Drugie, co uderza w nozdrza, to niesamowicie przyjemny zapach: soczysty, poziomkowy, ani trochę chemiczny, długo utrzymujący się na włosach (I really, really like!). Lakier faktycznie nie skleja włosów i daje się bez problemu wyczesać, ale przez to utrwalenie jest raczej marne. Trudno mi sobie wyobrazić, że produkt byłby w stanie poradzić sobie ze skomplikowanymi uczesaniami. Przy moim krótkich i cienkich włosach sprawdza się nieźle, ale grubych i ciężkich raczej nie utrzyma. Poziom nabłyszczenia jest również znikomy, ale warto zaznaczyć, że nie ma być to głównym zadaniem kosmetyku (do tego służą inne produkty z tej serii). I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie... cena, która jest iście zaporowa. Za butelkę o pojemności 300 ml musimy zapłacić 66 zł, co dla mnie jest niestety nie do przełknięcia.

Szampon do włosów Volume E Corposita jest przeznaczony głównie do włosów cienkich i delikatnych, ma za zadanie nadawać grubość włosom i zwiększać objętość fryzury, jednocześnie dogłębnie oczyszczać skórę głowy, przywracać włosom świeżość i lekkość.



Bardzo polubiłam się z tym szamponem. Ma niezwykle przyjemny, "profesjonalny" zapach, otwierając butelkę czuję się niczym w salonie fryzjerskim. Produkt jest dość gęsty, świetnie się pieni, wystarczy kropla wielkości ziarna fasoli, by dokładnie umyć krótkie włosy, dzięki czemu szampon jest niesamowicie wydajny. Aby sprawdzić jego działanie, postanowiłam przeprowadzić mały eksperyment: przez kilka tygodni myłam włosy samym szamponem i suszyłam je suszarką, pomijając modelowanie. O dziwo, włosy nie straciły na objętości, nie były przyklapnięte, w zasadzie fryzura wyglądała tak samo jak po ułożeniu za pomocą okrągłej szczotki, ja zaś zaoszczędziłam cenne minuty. Z całą pewnością mogę więc stwierdzić, że szampon spełnia swoją funkcję, przynajmniej w przypadku włosów krótkich i dość lekkich z natury. Cena jest dość wysoka (jak to w przypadku kosmetyków profesjonalnych), za butelkę o pojemności 250 ml musimy zapłacić 48 zł, ale w tym wypadku wydajność produktu w pewnym stopniu usprawiedliwia wysoki koszt.

Zachęcam Was choćby do przejrzenia katalogu marki Kemon na stronie kemon.pl. Nawet jeśli same nie zakupimy tych produktów, może warto polecić je naszemu fryzjerowi? :)))

wtorek, 18 października 2011

Na długie jesienne wieczory. . .

Jesień to moim zdaniem idealna pora roku, by oddać się lekturze. Gdy za oknem hula wiatr, a deszcz bije o szyby, najchętniej opatulam się kocem i z kubkiem gorącej herbaty w ręku (najlepiej Vitax melisa z gruszką - polecam!) sięgam po książkę. Kubek powinien być duży, a książka gruba, żeby opowieść nie skończyła się zbyt szybko... Oto kilka pozycji, które będę czytać w nadchodzących tygodniach i których już nie mogę się doczekać:

Od góry: Paweł Szlachetko "Wichrołak", J. D. Bujak "Spadek", Małgorzata Gutowska-Adamczyk "Cukiernia pod Amorem. Cieślakowie"

O wszystkich tych książkach przeczytałam na blogu Skarletki (KLIK). Opisy były tak intrygujące, że nie mogłam przejść obojętnie :))). Czytać uwielbiam, więc już cieszę się na mile spędzone chwile :))).

A Wy co polecacie na długie jesienne wieczory? Co czytacie teraz? Co chciałybyście przeczytać wkrótce? Może dzięki Waszym komentarzom moja lista "do przeczytania" znowu się wydłuży... Mam taką nadzieję :)))

piątek, 14 października 2011

Bojowe zadanie

W zeszłym tygodniu zadzwoniła do mnie mama z bojowym zadaniem: mam kupić jej szary lakier, ale taki... niezbyt jasny i też nie za ciemny, co by było widać, że to grafit a nie czerń. Najlepiej też, żeby był tej amerykańskiej firmy... no tej... jak się ona nazywa... OPI.

Bez wahania ogłosiłam gotowość do boju ;))). O dziwo jednak, po przekopaniu znajomych mi stron, na których można zakupić lakiery OPI, nie znalazłam żadnej szarości, która spełniałaby powyższe kryteria. Odcienie były albo za jasne, albo za ciemne, albo zbyt "bling, bling". Postanowiłam więc poszukać wśród "chinek". Wystarczy chwila, by się zorientować, że China Glaze oferuje nam zdecydowanie szerszy wybór odcieni popieli. Zdecydowałam, że kolorem idealnym będzie Concrete Catwalk z najnowszej kolekcji Metro. Oczywiście nie mogłam odmówić sobie przyjemności przetestowania nowego nabytku ;P.

Lakier ma wyśmienite krycie, właściwie to jednowarstwowiec. Pędzelek jest długi i wąski, co przy tak dużej płytce paznokcia jak moja nieco utrudnia malowanie. Konsystencję ma dość rzadką, lubi wylać się podczas aplikacji na skórki, ale odrobina wprawy pozwala go okiełznąć. Ogólnie odnoszę wrażenie, że ChG ostatnimi czasy poprawiło formułę swoich produktów. Na pewno będę śledzić ich kolejne kolekcje.

Ale, ale... oczywiście nieopłacalne byłoby zamawianie tylko jednego lakieru. Trzeba było jakoś zbuforować koszty przesyłki ;))). Do koszyka dorzuciłam więc buteleczkę, na którą czaiłam się już od jakiegoś czasu, ale nigdy nie było okazji do zakupu. Mowa tu o odcieniu OPI Not Like The Movies z kolekcji Katy Perry.

Lakier to prawdziwy kameleon. Na zdjęciach starałam się ukazać jego wielowymiarowość, ale nie do końca mi się to udało. Niektóre tony były po prostu niemożliwe do uchwycenia. Odcień zmienia się w zależności od padającego światła: jest to duochrome mieniący się na zielono i fioletowo o srebrno-szarej bazie, w której dodatkowo zatopione są mieniące się drobinki. Brzmi jak uosobienie kiczu, ale wbrew pozorom wszystkie elementy świetnie współgrają ze sobą i dają wrażenie oszronionych paznokci. Lakier może do "pięknisiów" nie należy, ale zdecydowanie przyciąga mój wzrok. Już wiem, że bez wątpienia będzie to mój faworyt na zimę :))).

Niniejszym melduję wykonanie zadania i oświadczam, że mój głód lakierowy na jakiś czas uważam za zaspokojony;).

niedziela, 9 października 2011

Zmywam się. . .

Dziś mam dla Was recenzję dwóch żeli marki FLOS-LEK. Oba mają podobne zastosowanie, służą do mycia, jednak mycia zgoła odmiennych partii ciała ;))).

Na pierwszy ogień idzie Łagodny żel do mycia twarzy z serii hypoalergicznej do skóry wrażliwej. Producent poleca go do codziennej pielęgnacji skóry twarzy zwłaszcza ze skłonnościami do nadwrażliwości (skóry podatnej na alergie oraz atopowej). Żel ma bardzo dobrze oczyszczać skórę twarzy, nie powodować uczucia ściągnięcia, dobrze nawilżać skórę, chronić ją przed utratą wilgoci i zachowywać jej naturalne pH.

 
Muszę przyznać, że wiele obietnic producenta znajduje swoje pokrycie w rzeczywistości. Dawno już nie używałam tak łagodnego żelu, który jednocześnie spełniałby swoją podstawową funkcję, czyli mył. Skóra po zastosowaniu (oczywiście po wcześniejszym demakijażu wstępnym płynem micelarnym) jest widocznie oczyszczona i odświeżona i jednocześnie nie pozostaje nieprzyjemnie ściągnięta. Żel ma bardzo delikatny zapach, konsystencja jest dość płynna, trzeba więc być ostrożnym z dozowaniem, używany w odpowiedniej ilości spokojnie wystarczy nam jednak na ok. 2 miesiące. 150 ml na stronie www.floslek.pl kosztuje 13,05 zł, co uważam za całkiem rozsądną cenę. Produkt z czystym sercem mogę polecić i na pewno jeszcze nie jeden raz będę się nim "zmywać" ;))).

Ingredients (INCI): Aqua, Sodium Laureth Sulfate, Cocamidopropyl Betaine, Coco Glucoside, Glyceryl Oleate, Glycerin, PEG-120 Methyl Glucoside Dioleate, Panthenol, Sodium Benzoate, Potassium Sorbate, Propylene Glycol, Saponaria Officinalis Extract, PEG-8, Caprylyl Glycol, Helianthus Annuus Seed Extract, PPG-1-PEG-9 Lauryl Glycol Ether,  Butylene Glycol, Hedera Helix Leaf Extract, Phytic Acid, Sodium Polyacrylate, Calendula Officinalis Extract, Polysorbate 20, Parfum, Disodium EDTA, Sodium Chloride.


Drugi produkt to Łagodny żel do higieny intymnej z serii hypoalergicznej do skóry wrażliwej. Jest to bardzo łagodny kosmetyk z ekstraktem z mydlnicy oraz nagietka o działaniu przeciwzapalnym, uspokajającym oraz łagodzącym podrażnienia. Wzbogacony o prebiotyk, który odnawia naturalną florę bakteryjną, stymuluje rozwój bakterii przyjaznych skórze, a hamuje rozwój bakterii oraz grzybów chorobotwórczych. Polecany kobietom w ciąży i po porodzie z uwagi na delikatne i skuteczne działanie. Łagodnie myje, neutralizuje przykry zapach, zapewnia wielogodzinne uczucie świeżości, nie wysusza śluzówki w obrębie miejsc intymnych. Stosowany regularnie zapewnia komfort, łagodzi podrażnienia, przyspiesza regenerację drobnych uszkodzeń, otarć i odparzeń. Dzięki zachowaniu lekko kwaśnego odczynu pH zapewnia fizjologicznie prawidłowy stan skóry i śluzówki miejsc intymnych.



Uff... to jest dopiero długi opis (źródło: www.floslek.pl). Żel faktycznie sprawdza się nieźle, ma bardzo delikatny zapach i jest przyjemny w użytkowaniu przede wszystkim ze względu na opakowanie, które zawiera poręczną pompkę. Produkt myje, łagodzi podrażnienie i na długo pozostawia uczucie czystości i świeżości. Czy przyspiesza regenerację drobnych uszkodzeń? Trudno powiedzieć, bez wątpienia jednak zwiększa ogólne uczucie komfortu.  Podobnie jak w przypadku żelu do twarzy konsystencja jest dość płynna, przez co kosmetyk bez wątpienia jest nieco mniej wydajny niż gęstsze płyny tego typu. Pompka zdecydowanie ułatwia jednak wydobycie z opakowania optymalnej ilości kosmetyku. Za 200 ml na stronie www.floslek.pl trzeba zapłacić 14,95 zł. Powiedziałabym, że nie jest to produkt drogi, ale do najtańszych również nie należy. Uważam, że na tle płynów do higieny intymnej innych marek nie wyróżnia się na tyle, abym bez zastanowienia kupiła go ponownie.

Ingredients (INCI): Aqua, Sodium Laureth Sulfate, Cocamidopropyl Betaine, Coco Glucoside, Glyceryl Oleate, Glycerin, PEG-120 Methyl Glucose Dioleate, Propylene Glycol, Saponaria Officinalis Extract, Inulin, Alpha-Glucan Oligosaccharide, Sodium Benzoate, Potassium Sorbate, Panthenol, Sodium Chloride, Parfum, Polysorbate 20, Lactic Acid, Calendula Officinalis Extract, Disodium EDTA

A Wy czym się zmywacie? ;)

sobota, 8 października 2011

X-Faktor ;)))

Wiem, wiem, lato już dawno za nami. Obiecuję, że to ostatni post z letniej serii. Pomyślałam, że warto by jednak zrecenzować ten produkt, jako że kremów z filtrem tak naprawdę powinno używać się przez cały rok. Mowa o Anthelios XL SPF 50 firmy La Roche-Posay


Krem kupiłam oczywiście z myślą o urlopie. Jest on przeznaczony głównie do skóry wrażliwej, podatnej na alergie słoneczne, skłonnej do zaczerwienień i o nierównym kolorycie. Fluid posiada lekkie zabarwienie, aby - jak twierdzi producent - tuszować rozszerzone naczynka, niedoskonałości i nadawać skórze jednolitą barwę. Zawarte w kremie mikropigmenty mają nadawać skórze lekko opalony odcień. Ze względu na swoją formułę produkt powinien sprawdzić się z każdym rodzajem cery. Krem posiada wysoki faktor przeciwsłoneczny (SPF 50+/ UVA 34 PPD), zawarte w nim filtry są fotostabilne. Ponadto, fluid jest bezzapachowy, pozbawiony parabenów, nie powoduje powstawania zaskórników, jest wodoodporny i testowany dermatologicznie.


Muszę przyznać, że producent obiecuje nam naprawdę sporo. A na ile produkt wywiązuje się z tych obietnic?

Zacznę od tuszowania niedoskonałości i wyrównywania kolorytu. Otóż, jeśli Wasza skóra nie jest idealna i borykacie się z niedoskonałościami, a krem kupujecie z myślą o stosowaniu go zamiast podkładu, myślę, że będziecie rozczarowane. Fluid ma faktycznie lekkie zabarwienie, ale jego krycie jest żadne, powiedziałabym nawet, że ma tendencję do podkreślania nierówności skóry. Bez korektora lub dodatkowo lekkiego podkładu się tutaj nie obędzie. Zabarwienie można zapisać na plus, jeśli w ogóle nie planujecie opalać twarzy. Po użyciu kremu skóra faktycznie wygląda na lekko muśniętą słońcem i nie odcina się drastycznie od reszty ciała.

 
Czy krem jest odpowiedni dla każdego typu skóry? Fluid w swojej konsystencji jest bardzo leisty, podczas nakładania natomiast dość tępy, dzięki czemu nie wyświeca skóry, a delikatnie matuje. Nie jest to płaski mat, więc jeśli takowy lubicie, bez pudru się nie obędzie. Matowy efekt nie jest również permanentny. Po ok. 2-3 h godzinach skóra zaczyna się błyszczeć. U mnie, posiadaczki cery mieszanej, sprawdził się jednak całkiem nieźle, co najważniejsze nie doprowadził do powstania nieproszonych niedoskonałości.

Krem jest faktycznie bezzapachowy, co do wodoodporności również nie mam zastrzeżeń. Nie stosowałam go każdego dnia, czasami decydowałam się na kremy BB, które również posiadają całkiem wysoką ochronę przeciwsłoneczną, a jednak kryją ciut lepiej, więc moja twarz delikatnie się opaliła. W najbardziej krytycznych momentach, kiedy moja cera długo i bezpośrednio była wystawiona na działanie promieni słonecznych, krem sprawdził się fantastycznie. 

Na pewno jest to produkt godny uwagi, przed zakupem warto jednak rozważyć, czy faktycznie spełni nasze potrzeby. Polecam Wam rozglądać się za nim w mniejszych aptekach lub na allegro. Ja za buteleczkę 50 ml zapłaciłam 43 zł, dla przykładu w Superpharm za tę samą pojemność trzeba zapłacić ponad 70 zł!

A Wy używacie filtrów na co dzień?

środa, 5 października 2011

Na życzenie :)))

Tą notką zupełnie nie wstrzelę się w aktualną porę roku, ale co mi tam... Im dłużej czuć lato, tym chyba lepiej, prawda? Eveleo, autorka bloga kobieta przed 30 zażyczyła sobie pourlopowy wakacyjny strój dnia, więc postaram się tu i teraz spełnić tę prośbę :))). Nigdy wcześniej nie zamieszczałam takich postów, ponieważ nie uważam, żeby mój styl ubierania się był jakiś szczególny. Cenię sobie przede wszystkim wygodę i najchętniej w ubiorze stosuję "sportową elegancję". Zdjęcia nie były robione z myślą o tej notce, udało mi się jednak wyszukać kilka takich, na których można coś pokazać. Zresztą oceńcie same;))) Zachęcam do oglądania fotek w powiększeniu ;).

  Strój nr 1: "styl marynarski"
- bluzka H&M
- szorty razem z paskiem Pull&Bear
- sandały Outlet Factory (nie pamiętam jednak, w którym dokładnie sklepie je kupiłam)
- torebka Solar
- okulary House


Strój nr 2: "na wygodnie"
- koszulka: H&M
- spodnie: Vero Moda (marka Only)
- sandały: jak wyżej
- strój kąpielowy: Factory Outlet (Calzedonia)
- torba plażowa: Natura
- apaszka: Bijou Brigitte
- okulary: jak wyżej



Strój nr 3: "antycznie"
Mężczyzna wspaniałomyślnie zgodził się zaprezentować Wam najmodniejsze tureckie trendy:D. Myślę, że to połączenie klasyki z nowoczesnością jest niezwykle twarzowe. A Wam jak się podoba? ;))).


wtorek, 4 października 2011

Ostatnie podrygi lata ;)))

Podczas ostatnich zakupów przed urlopem do koszyka wpadł mi lakier do paznokci My Secret w kolorze 144 Vanilla. Nigdy nie miałam żółtego lakieru, więc byłam bardzo ciekawa efektu i muszę powiedzieć, że całkiem przypadł mi do gustu, a że pogoda ostatnio trochę nas rozpieszcza, czemu by więc nie zaserwować sobie wiosennych paznokci :D.


Odcień to pastelowa żółć, przywodzi mi na myśl waniliowy pudding i... Wielkanoc :D. Bardzo fajnie prezentuje się przy opalonych dłoniach, ale sądzę, że i przy bladej karnacji będzie wyglądał dobrze. Lakier kosztuje ok. 6 zł (10 ml) i za tę cenę ma naprawdę przyzwoitą jakość. Konsystencja jest dość rzadka, lakier lubi zalewać skórki, ale trochę wprawy i można go okiełznać. Również pędzelek mógłby być nieco dłuższy. Pierwsza warstwa pozostawia smugi, druga jednak w pełni kryje płytkę paznokcia. Z Seche Vite trwałość jest bez zarzutu. Nie jest to lakier idealny, ale w żadnym razie nie żałuję wydanych pieniędzy i z chęcią przyjrzę się pozostałym odcieniom z tej serii. 

A Wam jak się podoba? :)))

poniedziałek, 3 października 2011

Kalimera!

Wróciłam! Urlop był naprawdę udany. Tydzień spędzony na malowniczej greckiej wyspie Kos był bajkowy. Dopisało wszystko: hotel, jedzenie, pogoda i nastroje. Mimo wszystko cieszę się, że znów jestem w domu, tym bardziej że ostatniego dnia pobytu dopadł mnie jakiś bakcyl. Czułam się niewyraźnie, ale sądziłam, że obędzie się bez interwencji lekarza. Niestety już w drodze powrotnej w samolocie rozłożyło mnie na łopatki. Kicham, prycham i churchlam, ale mimo to wrażeń jestem pełna i chętnie podzielę się z Wami fotkami. Zainteresowanych zapraszam do oglądania :))).



Miasto Kos jest niezwykle urokliwe. Zauroczyła mnie grecka architektura. Budynki są zazwyczaj niskie, bardzo proste w swej konstrukcji, bogate w łuki i kolumny. Dzięki temu, że pomalowane są na jasno i że w Grecji rzadko kiedy pada deszcz, sprawiają wrażenie bardzo czystych i zadbanych.  Jako że Turcja leży zaledwie o rzut kamieniem od Kos, widać tutaj już wpływy Orientu.



Jak to w Grecji, i na Kos nie brakuje zabytków kultury antycznej. Na zdjęciach możecie zobaczyć pozostałości Casa Romana, a więc rzymskiego domu (a kuku dla spostrzegawczych ;D) oraz antycznej Agory. Olbrzymie manko to brak jakichkolwiek tabliczek opisujących zwiedzane miejsce. Często, jeśli poruszamy się bez przewodnika, trzeba zgadywać, cóż to za zabytek.


Z Kos wywodzi się również słynny Hipokrates. W centrum miasta można podziwiać drzewo, pod którym antyczny lekarz nauczał sztuki medycznej.


To, co na wyspie rzuca się w oczy, to spora ilość wałęsającej się uliczkami fauny. Przy restauracjach i w porcie można napotkać przede wszystkim liczne bezpańskie koty. Wbrew pozorom zwierzakom wcale źle się nie wiedzie. Turyści chętnie je dokarmiają i większość wygląda na naprawdę zadbane.



Przepiękna jest również ta niezindustrializowana część wyspy. Rozciągające się z klifów widoki zapierają dech w piersiach. Wrażenie robi również fakt, iż znad brzegu morza widać już oddaloną o zaledwie 6 mil morskich od Kos Turcję stanowiącą część Azji Mniejszej. Obok zwierzyny oswojonej na wyspie spotkać można również tę dziką, przede wszystkim kozice górskie, dla których zdolności wspinaczkowych jestem naprawdę pełna podziwu :))).


Skoro Turcja za miedzą, grzechem byłoby nie odwiedzić greckiego sąsiada. Jeden dzień postanowiliśmy spędzić w tureckim kurorcie Bodrum, czyli starożytnym Halikarnas. Muszę przyznać, że Turcja na pierwszy rzut oka prezentuje się jeszcze piękniej niż Grecja. Marina w Bodrum naprawdę zapiera dech w piersiach, nad miastem góruje zamek joannitów, można tu również zwiedzić ruiny jednego z 7 cudów świata, grobowca króla Mauzolosa. Turcja to również kraina zaskakująco dobrze wykonanych podróbek. Torebki Prady, Fendi, Diora i innych można tu kupić już za parę Euro ;).


Oczywiście nie obyło się bez nabytków kosmetycznych, są one jednak nader skromne. Skusiłam się na dwa mydła oliwkowe, jedno naturalne, drugie natomiast z dodatkiem jaśminu oraz prawdziwą gąbkę. W końcu jakąś namacalną pamiątkę przywieźć trzeba ;))).


I to by było na tyle... Jeśli zastanawiacie się, gdzie spędzić przyszłoroczne wakacje, serdecznie polecam Wam Kos, zwłaszcza na przełomie września i października, kiedy u nas jest już szaro-buro, tam zaś jeszcze przygrzewa słońce, a temperatura osiąga optymalne 26-29 stopni.



Chieretízmata!

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...