niedziela, 30 czerwca 2013

Gdzie jestem, jak mnie nie ma :)

Ponownie przychodzę do Was z kilkoma migawkami z mojego telefonu. W ferworze innych zajęć trochę brakuje mi ostatnio czasu na bloga. Zamieszczam w związku z tym kilka fotek, żeby pokazać Wam, co robię, kiedy mnie tu nie ma :).

1. Ostatnio najbardziej pożądane lody w Poznaniu. Nie tak dawno przy ul. Kościelnej 52 trzy matki i trzy córki otworzyły Wytwórnię lodów tradycyjnych, gdzie niemalże każdego dnia można skosztować lodów o innym smaku. Ja załapałam się na truskawkowe, jogurtowe i sorbet z owoców leśnych. Pyyyyycha, a kolejki mówią chyba same za siebie ;).

Blisko....

Bliżej....

Mam!
2. 21 czerwca, czyli Noc Kupały świętowana na poznańską Wartą. Efekt wizualny niesamowity, ale ogrom śmieci "po" przeraża...




3. Wieczorna lektura. Niesamowita książka o indiańskim plemieniu Tarahumara, które codziennie biegiem, niemalże boso i bezkontuzyjnie, pokonuje po kilkaset kilometrów. Obowiązkowa pozycja dla każdego biegacza lub osoby, która myśli o tym, by zacząć biegać :).


4. Fitness musi być! Zarówno w teorii jak i w praktyce. Świeżutkie "Runners' World" i  "Shape" z nowym treningiem Ewki, którego nota bene Ewka nie prowadzi :/. Niestety jeszcze nie miałam okazji przetestować.


5. Jak fitness, to i koks ;) A tak na poważnie aminokwasy BCAA zażywane przed i po treningu pozwalają szybciej zregenerować organizm i zapobiegają zakwasom dzięki przeciwdziałaniu katabolizmowi mięśni. Nieodzowna pomoc dla tych, którzy dużo ćwiczą.


6. Nowe "specsy" wygrzebane w TkMaxxie i sandałki.



7. Największy pożeracz czasu ever, czyli logiczna gierka "Where is my water?" Jeśli cenicie swój wolny czas, nawet nie zaczynajcie ;)


Tak ostatnio spędzałam swój wolny czas. Jak widać, mniej i bardziej produktywnie ;). W najbliższym tygodniu mam nadzieję powrócić do Was z postami kosmetycznymi.

A Wy jak spędziłyście pierwszy tydzień lata?



sobota, 22 czerwca 2013

Jak piernik do wiatraka...

Odnoszę wrażenie, że ostatnio każda szanująca się firma kosmetyczna za punkt honoru stawia sobie posiadanie w swojej ofercie kremu BB, względnie kosmetyku, który rzeczony krem BB ma imitować. Podobnie jest w przypadku marki The Body Shop, która niedawno wypuściła na rynek produkt o nazwie Vitamin E Cool BB Cream. Celowo używam określenia "produkt o nazwie", bo kosmetyk, który swoim logo sygnuje TBS ma się do kremu BB jak piernik do wiatraka.



Zacznijmy od tego, czego możemy spodziewać się po prawdziwym kremie BB:

- uniwersalny odcień dopasowujący się do każdego typu karnacji
- wyrównanie kolorytu skóry
- optyczne tuszowanie niedoskonałości przy jednoczesnym lekkim kryciu
- wysoki filtr przeciwsłoneczny
- właściwości pielęgnacyjne

Przejdźmy do tego, czym cechuje się Cool BB Cream:

- ciemny odcień, który robi ze mnie mulatkę i kompletnie nie stapia się ze skórą
- krycie jest tak słabe, że nawet o wyrównaniu kolorytu skóry nie może być mowy
- ciemny odcień jeszcze bardziej podkreśla niedoskonałości
- ochrony przeciwsłonecznej brak
- właściwości pielęgnacyjnych nie dostrzegam


Podsumowując, rozczarowanie na całej linii, co stwierdzam z dużą przykrością. Może nie spodziewałam się, że będzie to kosmetyk na miarę azjatyckich kremów BB, ale liczyłam, że zyskam w swojej kosmetyczce solidny krem tonujący na upalne dni. Nic bardziej mylnego. W moim przypadku krem okazał się totalną porażką. Samo zaś określenie BB w stosunku do tego produktu uważam za pomyłkę.

A jakie są Wasze doświadczenia z imitacjami BB znanych marek? 




środa, 19 czerwca 2013

Zastrzyk witaminy dla zgrzanej dziewczyny ;)

Lato długo nie chciało do nas przyjść, a jak już przyszło, to uderzyło ze zdwojoną siłą. Póki co wysokie temperatury kompletnie mi nie przeszkadzają i cieszę się, że wreszcie możemy cieszyć się słońcem i ciepełkiem.

W takich chwilach dobrze jest mieć jednak pod ręką produkty, które przyniosą nam ulgę w gorące dni i do takich zaliczam mgiełkę z witaminą C od The Body Shop (cena: 45 zł za 100 ml). Mgiełka ma z założenia nawilżać i poprawiać ogólny wygląd skóry, nadawać jej zdrowszy koloryt.


Nie kupiłam jej jednak z myślą o codziennej pielęgnacji, choć myślę, że w tak gorące dni produkt może z powodzeniem zastąpić tradycyjny krem, ale głównie w celach odświeżających i rewitalizujących. Najczęściej spryskuję nią twarz po nałożeniu makijażu, dzięki czemu skóra nabiera zdrowego błysku, a jednocześnie make-up przez cały dzień, nawet przy wysokich temperaturach, trzyma się w ryzach. Dzięki mgiełce twarz nie wygląda jak maska, puder przestaje odznaczać się na twarzy i całość staje się bardziej trójwymiarowa. Bardzo lubię ten efekt, choć zdecydowanie trzeba uważać z ilością, bo zbyt mocno spryskana buzia staje się lepka. Ogromnym plusem jest psikacz, który dobrze rozpyla płyn, zamieniając go w drobniutkie krople. Po zużyciu mgiełki z powodzeniem można użyć go do innych toników i odświeżaczy. Zapach jest delikatny i nienachalny, sądzę, że do zaakceptowania nawet przez wrażliwe nosy. Jedynym minusem może być cena, ale trzeba przyznać, że produkt jest nader wydajny. 


A Wy jak wspomagacie swoją skórę w gorące dni?

Skład: Aqua, Butylene Glycol, Polysorbate 20, Glycerin, Phenoxyethanol, PEG-40 Hydrogenated Castor Oil, Sodium Benzoate, Magnesium Ascorbyl Phosphate, Sodium Citrate, Sodium Gluconate, Parfum, Disodium EDTA, Aloe Barbadensis Leaf Juice, Linalool, Limonene, Citric Acid, Benzyl Benzoate, Myrciaria Dubia Fruit Extract, Hexyl Cinnamal


poniedziałek, 17 czerwca 2013

Trochę prywaty

Nieśmiało przychodzę do Was z odrobiną prywaty widzianą z obiektywu mojego telefonu. Osobiście bardzo lubię czytać i przeglądać takie posty i zawsze miałam ochotę wprowadzić je u siebie, ale mój wysłużony HTC Desire nie radził sobie za dobrze ze zdjęciami. Bardzo lubię ten telefon, ale mimo to z przyjemnością wymieniłam go na Samsunga Galaxy S III. Codzienne migawki sprawiają mi prawdziwą frajdę. Muszę jeszcze tylko wyrobić w sobie nawyk japońskiego turysty ;). Tyle tytułem wstępu. Zapraszam na krótką fotorelację z zeszłego tygodnia.

1. Zupa tajska z kurczaka wg tego przepisu. Pyyyyyyszna.


2. Ostrość trzeba zabić słodkością. Za sprawą Iwetto wybrałam się po Magnum Gold do Biedronki, a wcale nie jest mi tam po drodze ;)


3. Rusz się! Choćby czekając na tramwaj :D



4. Efekty wspólnych zakupów z mamą (koszula Pull&Bear, kurtka Stradivarius) i testerka jakości.


5. Czekając na swoją kolej...


6. Azjatyckie dobroci. te już znane i te całkiem nowe.


7. Rozwijam się kulinarnie - szaszłyki wg lidlowego przepisu - polecam!


8. Grunt to chillout...


I co sądzicie o takich postach? Yay or nay? ;)



wtorek, 11 czerwca 2013

Tropiki i siwucha od Batiste ;)

Trafić na dobry suchy szampon, który poratuje nas w opresji, to wbrew pozorom nie lada sztuka. Kto interesuje się tematem, na pewno nie raz miał okazję spotkać się z produktami Batiste. Szampony kuszą zarówno kolorowymi opakowaniami, jak i fantazyjnymi zapachami. Trzeba przyznać, że rzecz to niespotykana w przypadku tego typu produktów. Batiste nie straszy również zbytnio wygórowanymi cenami. Za butelkę o pojemności 200 ml musimy zapłacić ok. 15 zł.


Fajnie, że opakowania przyciągają wzrok, fajnie, że zapach mile łaskocze nozdrza, ale zasadnicze pytanie brzmi: Czy to działa? Jeśli ktoś nie miał jeszcze okazji spotkać się z ideą suchego szamponu, spieszę z krótkim wyjaśnieniem. Otóż kosmetyk ten ma formę proszku, który rozpylony na nie do końca świeże włosy, w kilka sekund pochłania nadmiar łoju bez konieczności moczenia głowy. Rozwiązanie jak najbardziej skuteczne, ale głównie w sytuacjach awaryjnych, w razie gdy budzik jakimś cudem rano nie zadzwoni, bądź jesteśmy w podróży. Na pewno nie jest to sposób na codzienne "mycie" głowy.


Moja wersja szamponu Batiste Tropical pachnie obłędnie kokosowo. Spełnia również swoją funkcję - odświeża fryzurę i nawet zwiększą jej objętość. Zasadniczą wadą jest jednak biały kolor proszku, który niestety robi ze mnie "siwuchę". Wiem, że należy zachować odpowiedni odstęp podczas rozpylania. Wiem, że produkt należy wetrzeć we włosy i dopiero później rozczesać. Mimo to nie czuję się zbyt komfortowo, wiedząc, że moje włosy wyglądają na przypruszone siwizną ;).
Nic jednak straconego. Batiste ma w swojej ofercie również szampony dla brunetek, szatynek i blondynek, gdzie biały proszek zastąpiono proszkiem o odpowiednim dla danego odcienia włosów kolorze. Na pewno sięgnę po taką wersję w następnej kolejności.
A co Wy sądzicie o gadżetach tego typu?


poniedziałek, 10 czerwca 2013

Po raz kolejny STOP cellulitowi!

Kolejna oręż w walce z cellulitem w mojej kosmetyczce to Spa Fit Firming & Toning Gel-Cream Massager, czyli ujędrniający żel-krem z masażerem od The Body Shop. Seria Spa Fit dzięki wyciągom z cytrusów i zawartością kofeiny ma napinać naszą skórę i czynić ją bardziej sprężystą. Linii przyświeca więc to samo założenie co większości (jeśli nie wszystkim) produktom antycellulitowym.


Wśród całej rzeszy kosmetyków zwalczających cellulit Spa Fit Firming & Toning Gel-Cream od TBS wyróżnia bez wątpienia innowacyjne opakowanie. 200 mililitrowa tuba została zintegrowana z masażerem. Wystarczy więc ścisnąć opakowanie, zacisnąć zęby i masować ;). Z przykrością muszę jednak stwierdzić, że w moim przypadku takie rozwiązanie kompletnie się nie sprawdza. Masażer jest nieporęczny, trudno nim operować, resztki kremu pozostają na zakrętce, same wypustki są tak ostre, że po jednej sesji skończyłam z porządnie posiniaczonymi udami. Zdecydowanie wolę tradycyjny masażer od TBS, który mam już od lat i który naprawdę działa bez uszczerbku dla ciała.


Sam krem wydaje się całkiem skuteczny. Po zastosowaniu skóra jest wyraźnie napięta i ujędrniona. Produkt nie spowoduje, że pomarańczowa skórka zniknie jak ręką odjął, ale zdecydowanie może wspomóc kurację. Ja z problemem cellulitu uporałam się już jakiś czas temu, ale mimo to chętnie sięgam po kosmetyki tego typu. W końcu lepiej dmuchać na zimne ;). A skoro przy zimnie jesteśmy, to warto wspomnieć, że żel Spa Fit chłodzi niemiłosiernie, w związku z czym używanie go przy nieco niższych temperaturach otoczenia do najprzyjemniejszych nie należy. Zdecydowanie odradzam zmarźluchom.


Do przyjemnych nie należy również cena, bo za tubę o pojemności 200 ml musimy zapłacić 95 zł. To dużo, nawet bardzo jak za kosmetyk tego typu. Śmiem twierdzić, że spora część tej sumki to koszt masażera, który spokojnie można tu było sobie podarować, bo kto lubi się znęcać nad cellulitem, bez wątpienia odpowiednie narzędzia tortur już ma ;).

Co sądzicie?

PS. Produkt został przesłany mi nieodpłatnie do recenzji. Fakt ten nie miał żadnego wpływu na jej treść.



LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...