niedziela, 31 lipca 2011

Słowo na niedzielę ;)))

Z racji niedzieli postanowiłam podzielić się z Wami dzisiaj przepisem kulinarnym. Jest jeszcze dość wcześnie rano, a więc przed Wami cały dzień na słodkie wypieki :))). Mistrz cukiernictwa pewnie nigdy ze mnie nie będzie, ale szarlotka, o której tu mowa, jest wyjątkowo prosta, szybka i zawsze mi się udaje. Przepis nie jest mojego autorstwa, pochodzi z bloga Innen&Aussen, a że nie każdy włada językiem niemieckim, postanowiłam go tu przełożyć. Do dzieła!

Składniki:

310 g mąki (na ciasto i kruszonkę)
1 łyżeczka proszku do pieczenia
70 g cukru
1 jajko
110 g margaryny (na ciasto i kruszonkę)
4-5 jabłek (w zależności od wielkości)
2 łyżeczki soku z cytryny
2 opakowania cukru waniliowego
cynamon
100 g rodzynek (opcjonalnie można je przez ok. 1 h moczyć w rumie wraz z sokiem pomarańczowym)

Przygotowanie:

1. 240 g mąki wraz z proszkiem do pieczenia, cukrem, jajkiem i 70 g margaryny zagniatamy na jednolitą masę, formujemy w kulę, następnie zawijamy w folię i wkładamy na ok. 30 min do lodówki (lub zamrażalnika dla szybszego efektu). Im dłużej ciasto posiedzi w zimnie, tym łatwiej będzie je rozwałkowywać.

2. Jabłka obieramy ze skórki, usuwamy gniazda nasienne i kroimy w cienkie plastry, następnie skrapiamy cytryną, aby nie sczerniały.
 
3. Schłodzone ciasto rozwałkowujemy, umieszczamy w okrągłej, wcześniej wysmarowanej tłuszczem formie, następnie na cieście układamy jabłka, posypujemy je cukrem waniliowym (jedno opakowanie), cynamonem i dodajemy odsączone rodzynki.

4. Z pozostałej mąki, margaryny i cukru waniliowego robimy kruszonkę, którą posypujemy ułożone na blasze jabłka. Ciasto wstawiamy do nagrzanego wcześniej do 180 stopni piekarnika na ok. 45 min. 

Et voila!
Wybaczcie kiepskie zdjęcie, ale ciasto piekłam wczoraj, było gotowe ok. godz. 21, więc światło już fotkom nie sprzyjało, do dzisiaj przetrwał natomiast niewielki kawałek ;))). Szarlotka najlepiej smakuje na ciepło, można ją podawać z lodami waniliowymi lub bitą śmietaną. Niebo w gębie! 

Narobiłam Wam smaka? ;)))

sobota, 30 lipca 2011

Szczotka, pasta, kubek, ciepła woda... cz. 2

Po 4 tygodniach testów naszedł czas na zaprezentowanie mojej opinii na temat szczoteczki Oral-B Professional Care Triumph 5000, którą pokazywałam już tutaj. Jest to moja pierwsza szczoteczka elektryczna, ale już na wstępie mogę Wam powiedzieć, że nie zamieniłabym jej na żadną inną! Dlaczego? Zainteresowanych odpowiedzią zapraszam do dalszej lektury... :)))


Szczoteczka Professional Care Triumph 5000 jest bardzo bogato wyposażona. O składzie zestawu pisałam już w pierwszy poście poświęconym Oral-B, ale dla przypomnienia powtórzę:


- szczoteczka-matka z wymienianymi końcówkami i wskaźnikiem baterii
- końcówka Oral-B Sensitive o bardzo delikatnych włóknach
- końcówka Oral-B 3D White o specjalnie polerujących włóknach pomagających wybielić zęby poprzez usuwanie przebarwień powierzchniowych
 - końcówka Oral-B FlossAction (sztuk dwie) z włóknami mikropuls, które otaczają każdy ząb, dokładnie go czyszcząc
-  bezprzewodowy wyświetlacz Oral-B SmartGuide, który czuwa nad procesem mycia, mierząc czas oraz wskazując nacisk szczoteczki na uzębienie (wraz z zapasową baterią)
- pojemnik do przechowywania końcówek wraz ze stojakiem
- pojemnik na szczoteczkę przydatny zwłaszcza w podróży
- ładowarka

Zacznę od tego, że cały zestaw jest świetnie przemyślany, każdy element ma swoje miejsce i w ten sposób nie gubi się w łazience. Szczoteczkę można postawić w pionie na stojaku, który jednocześnie pełni funkcję ładowarki i tylko od nas zależy, czy będzie ona permanentnie podłączona do prądu czy nie. Dla dobra środowiska warto ją jednak pozostawiać w stanie spoczynku i włączać tylko wtedy, gdy szczoteczka "woła jeść" ;). Również cztery końcówki, które stanowią element zestawu, mają swoje miejsce na stojaku dodatkowo zabezpieczonym przykrywką, tak aby nie gromadził się na nich kurz. Ponownie tylko od nas zależy, czy wszystkie końcówki zagarniemy dla siebie, czy może podzielimy się nimi z domownikami ;))). Jeśli zdecydujemy się na drugi wariant do dyspozycji mamy różnokolorowe nakładki, dzięki którym łatwo zaznaczyć, która końcówka jest czyja. Jak widać na załączonym obrazku w moim gospodarstwie domowym podział był dość niesprawiedliwy ;))).


Przejdźmy teraz do tego, co najistotniejsze a więc właściwości. Szczoteczka wyposażona jest w trzy różne końcówki, z których każda ma inną rolę do spełnienia. Dodatkowo sprzęt wyposażony jest w cztery tryby pracy: codzienny, łagodny, masujący dziąsła, wybielający. Moim zdaniem wszystkie spełniają swoje zadania wyśmienicie. Końcówka Sensitive w połączeniu z trybem codziennym lub delikatnym usatysfakcjonuje osoby o nawet najbardziej wrażliwych zębach, końcówka FlossAction dobrze radzi sobie z usuwaniem wszelkich pozostałości pokarmu w przestrzeniach międzyzębowych, w trybie masującym dodatkowo poprawi ukrwienie dziąseł, końcówka 3D White w trybie wybielającym (i dodatkowo w połączeniu z nową pastą 3D White Luxe) wbrew moim pierwotnym oczekiwaniom potrafi całkiem nieźle usunąć tworzący się na zębach osad z kawy czy herbaty.

Nad całym procesem mycia zębów dodatkowo czuwa jeszcze SmartGuide, który odmierza czas podczas mycia, pokazuje w jakim trybie aktualnie pracuje szczoteczka i informuje nas, czy wywierany na zęby nacisk nie jest zbyt duży. Urządzenie można częściowo zaprogramować samodzielnie, określić, ile czasu ma trwać szczotkowanie, w jaki sposób zegar ma odmierzać czas itp. Poniekąd zmyślne urządzenie...

Przyznam, że moje zęby jeszcze nigdy nie miały się tak dobrze :D. Uczucie czystości jest naprawdę oszałamiające. Myślę, że gdyby przejechać po uzębieniu palcem wydałoby ono dokładnie taki sam dźwięk jak czysty talerz zaraz po umyciu :))). Szczoteczka dociera do każdego zakamarka, radzi sobie świetnie z przestrzeniami międzyzębowymi, z trudno dostępnymi rejonami przy dziąsłach. Co ciekawe, zauważyłam, że od kiedy używam Oral-B Professional Care płytka nazębna w ciągu dnia odkłada się o wiele wolniej, a uczucie świeżości w jamie ustnej utrzymuje się dłużej. Mimo tego że moje zęby należą raczej do wrażliwych, nie odczuwam najmniejszego dyskomfortu podczas mycia. 

Jedyne wady, jakie dostrzegam, to dość długi czas ładowania baterii, która od zera do pełnego napełnienia potrzebuje ok. 10 h (sama bateria trzyma ok. 7 dni). Idea SmartGuide`a również mnie jakoś szczególnie nie przekonuje. Mierzenie czasu zdaje się być przydatne, szczoteczka drganiami informuje nas, kiedy należy przejść do kolejnej partii uzębienia i zakończyć szczotkowanie, natomiast ekranik informujący, którą ćwiartkę należy w danej chwili szczotkować jak dla mnie jest całkowicie zbędny. Mam już we krwi, że proces mycia zaczynam od dolnych zębów i choćbym chciała nie potrafię się przestawić, SmartGuide za punkt wyjścia przyjmuje natomiast prawą, górną partię i nie da się go przeprogramować. Może to drobiazg, ale dla mnie dość irytujący, zwłaszcza że za cały zestaw trzeba zapłacić nie bagatela ok. 350-400 zł.

Podsumowując, jestem w 100% na tak dla szczoteczki, SmartGuide przekonał mnie jednak tylko w połowie.

A Wy preferujecie szczotkowanie manualne czy raczej zmechanizowane? :)))


czwartek, 28 lipca 2011

W nastroju na blue :)))

Ostatnio zdecydowanie ograniczam moje lakierowe nabytki. Staram się nie buszować po internecie i nie wyszukiwać nowych, ciekawych kolorów, które okażą się zmorą dla mojego portfela. Mimo wszystko podczas ostatniej wizyty w Niemczech nie mogłam sobie odmówić małego szturmu na szafę p2 i ich lakiery, które uwielbiam. W koszyku wylądował nr 530 charming.


Kolor jest dość trudny do opisania. Czasami dostrzegam w nim intensywnie niebieskie niebo w piękny, słoneczny dzień, innym razem wydaje mi się, że to chaber. Aparat zdecydowanie przekłamuje odcień i za Chiny Ludowe nie chcę uchwycić tej kapki fioletu, która zabłądziła gdzieś wśród błękitu. Powiem Wam, że nie cierpię niebieskich lakierów, ale ten ma w sobie coś szczególnego i urzekł mnie od pierwszego wejrzenia. Poza tym konsystencja jest jak marzenie, maluje się świetnie, lakier schnie błyskawicznie, błyszczy się nawet bez topa (na pierwszym zdjęciu po lewej), trzyma się dobre 4-5 dni bez odprysków. I to wszystko za jedyne 1,55 Euro! Czegóż chcieć więcej? Chyba tylko dostępności w Polsce!

Zdradzę Wam jeszcze w tajemnicy, że już wkrótce ten odcień i kilka innych powędruje do jednej z Was ;))). Hmmm... ciekawej z jakiej okazji... ;P

środa, 27 lipca 2011

Moja chwila prawdy...

... a więc innymi słowy Makeup Blogger Award



Zasady:
1. Napisz, kto przyznał Ci nagrodę.
2. Napisz 7 makijażowych faktów o sobie.
3. Przekaż nagrodę 15 innym blogerkom i poinformuj je o wyróżnieniu

Do zabawy zaprosiły mnie:
1. anetka, autorka bloga czarny-flamaster.blogspot.com
2. Viollet, autorka bloga viollet-na-obcasach.blogspot.com
3. Sonaille, autorka bloga sonnaille.blogspot.com


Czas spojrzeć prawdzie w oczy... :D


Fakt nr 1


Malować zaczęłam się dość wcześnie, bo mniej więcej w wieku 16 lat, długi czas jednak pojęcie o makijażu miałam raczej nikłe. Stosowałam podkład, ale nie potrafiłam znaleźć zastosowania dla pudru, różu i tym podobnych, makijaż oka polegający na połączeniu dwóch cieni był dla mnie niewykonalny, dlatego ograniczałam się głównie do czarnej kredki. W pierwszej fazie makijażowej przygody paciałam sobie nią całą górną powiekę, później podkreślałam dolną linię rzęs. Co ciekawe, aktualnie czarna kredka mogłaby dla mnie istnieć :))).
Fakt nr 2

O ile jestem w stanie obejść się bez kreski wzdłuż górnej linii rzęs, to nie wyobrażam sobie kompletnego makijażu bez podkreślenia dolnej (najczęściej kredką brązową lub w każdym innym odcieniu, rzadko jednak czarnym ;)). Dzięki temu moje dość małe oczy wydają się większe, bardziej otwarte, a ja czuję się dopełniona ;))).



Fakt nr 3

Nie cierpię malować się w łazience, najchętniej stawiam lusterko koło laptopa, przygotowuję wszystkie utensylia i włączam ulubiony serial. Jestem w stanie wstać sporo wcześniej, żeby móc obejrzeć ulubiony film w trakcie wykonywania makijażu. Kiedy z różnych powodów muszę zrezygnować z mojego rytuału, czuję straszny niedosyt :))).


Fakt nr 4


Bez podkładu, tuszu do rzęs i... lakieru do paznokci czuję się dziwnie naga. Nawet w pracy koledzy się dziwują, kiedy przychodzę w paznokciach "saute" ;))).


Fakt nr 5


Mimo uwielbienia dla ciemnych szminek w swojej kolekcji nie mam ani jednej. Uważam, że moje usta są zbyt małe i niekształtne, by podkreślać je w ten sposób. Soczyste odcienie pomadek - tak - ale tylko u innych. Dla równowagi za to w mojej kosmetyczce gości chyba każdy możliwy odcień "nude" :D.

Fakt nr 6


W stosunku do kosmetyków staram się być bardzo sprawiedliwa i wszystkie używać regularnie. Dla przykładu rzadko kiedy noszę ten sam makijaż przez dwa dni z rzędu. Nie cierpię, wprost nienawidzę, kiedy w kosmetyczce zalegają mi produkty, których nie używam, które kupiłam pod wpływem chwili lub które kompletnie się u mnie nie sprawdziły. Wolę je oddać lub nawet wyrzucić, niż patrzeć jak sobie leżą i nic nie robią...



Fakt nr 7

Nie potrafię zasnąć w makijażu, podobnie jak nie potrafię iść spać, nie umywszy wcześniej zębów. Od razu mam wrażenie, że wszystko klei się do poduszki, a moja twarz jest po prostu brudna. Choćbym była półprzytomna ze zmęczenie i zasypiała na stojąco, zawsze doczołguję się do łazienki i pozbywam się tego, co mam na twarzy.





 Tag przekazuję dalej (tutaj trochę nagnę zasady - wybaczcie!):

1. maus, autorce bloga cosrocewokowpadnie.blogspot.com
2. Urban Warrior, autorce bloga urbanstateofmind.blogspot.com
3. cammie, autorce bloga no-to-pieknie.blogspot.com
4. Siulce, autorce bloga siulka.blogspot.com
5. Smieti, autorce bloga smieti.blogspot.com

... oraz wszystkim tym, którzy mają ochotę wziąć w zabawie :))).


Bardzo jestem ciekawa, jak wygląda Wasza makijażowa chwila prawdy :D. Mamy coś wspólnego? Napiszcie! :)))

wtorek, 26 lipca 2011

Ale jaja ;)))

Ostatnio mam dziwną słabość do jaj :D. Zaczęło się od pędzla z MAC 138, o którym pisałam tutaj, następnie do kolekcji dołączył Beauty Blender, o którym mowa była tutaj, a niedawno gromadka powiększyła się o balsam do ust firmy EOS, o którym będzie niniejszy post.
Zakup poczyniony przeze mnie na allegro (cena: ok. 17 zł) jest kolejnym dowodem na to, jak wielką siłę przekazu ma YouTube i jemu podobne media, bez których nigdy w życiu nie dowiedziałabym się o istnieniu takiego ustrojstwa, które tak naprawdę nie jest niczym innym jak zwykłym balsamem do ust, z tym że w nieco bardziej udziwnionej "jajecznej" formie ;))).

Zakup mimo krążących wokół balsamu legend był poniekąd przypadkowy. Z przyzwyczajenia kupując coś u danego sprzedawcy, kliknęłam na "Pokaż inne przedmioty...", co oczywiście wywołało reakcję łańcuchową i poza pożądaną przeze mnie maskarą w wirtualnym koszyku wylądował jeszcze EOS. Bo przecież kupując kilka przedmiotów, za przesyłkę płacisz tylko raz! ;P
Muszę przyznać, że naprawdę polubiłam to "dziwadełko" ;). Balsam ma aksamitną konsystencję, gładko sunie po ustach, konsystencję określiłabym jako lekko wodnistą (w porównaniu do mojego pielęgnacyjnego faworyta - pomadki Burt`s Bees, o której pisałam tutaj). Nawilżenie nie jest permanentne, ale mimo wszystko jak najbardziej przyzwoite. Zapach jest dość intensywny, wrażliwym nosom może przeszkadzać. Co ciekawe, w opisie aukcji allegro produkt figurował jako "miodowy" (zdjęcia były jedynie poglądowe), możecie więc sobie wyobrazić moje zdziwienie, kiedy się okazało, iż produkt w rzeczywistości pachnie mieszanką melona (honeydew) i wiciokrzewu (honeysuckle) :D. No cóż, najwyraźniej nie wszyscy wiedzą, do czego służy słownik... ;P Smak jest również wyczuwalny, delikatnie słodkawy, może drażnić, ale mi wcale nie przeszkadza. Na tle innych balsamów EOS nie wyróżnia się jakoś szczególnie. Ot gadżet, ale za to jaki fajny! :D

niedziela, 24 lipca 2011

Czy to już mięta?

Podczas jednej z wizyt w Rossmannie, kiedy byłam jeszcze na etapie poszukiwania idealnego miętowego lakieru, o czym była mowa TUTAJ, w oko wpadł mi Rimmel nr 500 Peppermint. W pierwszej chwili zdziwiłam się, że drogeryjna marka, która w swojej ofercie ma raczej klasyczne kolory, podąża za trendami i produkuje również to, czego pożądają niemal wszyscy, czyli MIĘTĘ ;))). Na stoisku stała jednak tylko jedna buteleczka, więc bardzo prawdopodobne jest, że lakier ten w sprzedaży był już wcześniej, tylko rozchodził się jak ciepłe bułeczki ;))). W każdym razie nie myśląc długo, zapakowałam go do koszyka (cena: ok. 17 zł).
Lakier ma w sobie znacznie więcej niebieskiego niż zieleni, co ciekawe od słynnego China Glaze For Audrey różni się raptem może o ton. Przyznam szczerze, że w buteleczce odcień podoba mi się bardziej niż na paznokciach, ma w sobie zdecydowanie więcej mięty. Taki efekt możemy uzyskać, nakładając jedną warstwę produktu, która jednak smuży i nie wygląda estetycznie, druga warstwa jest więc konieczna, ale ona niweluje znowu mroźny miętowy odcień. Mamy tu więc przypadek klasycznego błędnego koła ;))). Aplikacja również nie należy do najłatwiejszych. Lakiery Rimmel charakteryzuje bardzo szeroki, płaski pędzelek, który dla ludzi o małej płytce może stanowić istną zmorę, choć mi akurat w miarę pasuje. Sama emalia jest dość gęsta, przez co często nakładana warstwa lakieru jest zbyt gruba i robi się guma, podczas malowania trzeba być więc bardzo ostrożnym i oszczędnie nabierać produkt. Trwałość trudno mi ocenić. Aktualnie stawiam swoje pierwsze kroki z utwardzaczem Seche Vite i to on głównie czyni lakier pancernym.

Lakier może do najlepszych nie należy, ale z pewnością da się go oswoić. Sama jednak nie wiem, co myśleć o tym odcieniu... Czy to już mięta? Jak sądzicie? :)))

sobota, 23 lipca 2011

Jade`s Fortune

Nie byłabym sobą, gdybym podczas mojej ostatniej wizyty w Warszawie nie weszła do salonu MAC. Koniecznie na własne oczy chciałam zobaczyć letnią kolekcję mineralną. Dużo nowych produktów, ciekawe zestawienia kolorystyczne, ale oczywiście, jak można się domyślić, najciekawsze kąski już dawno były wyprzedane. Mimo to w oko wpadł mi jeden cień: Jade`s Fortune o przepięknym zielono-żółto-niebiesko-czarnych nitkach, które w połączeniu ze sobą dają bliżej niezidentyfikowany odcień o szarawo-niebieskawej bazie z zieloną poświatą i delikatnymi różowo-niebieskimi mikrodrobinkami ;))). Opis dość skomplikowany, ale na taki właśnie ów cień zasługuje, gdyż bez wątpienia jest nietuzinkowy. Zresztą zobaczcie same :))).
Jak się pewnie domyślacie, zdjęcie nie oddaje prawdziwego uroku tego odcienia. Choćbym się dwoiła i troiła, aparat nie jest w stanie uchwycić zmieniającego się jak kameleon koloru i migoczących w słońcu drobinek. Nie jest to może jakiś niesamowity "muszęmieć", ale wizualnie zarówno w pudełeczku i na oku cieszy wzrok. Poniżej makijaż z jego użyciem. Jade`s Fortune był jedynym cieniem, który wykorzystałam do jego wykonania.
I co sądzicie? Hot or Not? ;)))

wtorek, 19 lipca 2011

Różowe jajo :)))

Długo, oj długo różowe jajo (znane szerzej jako Beauty Blender) pączkowało w mojej głowie i czekało tylko na sposobność, żeby się wykluć. Wiekopomna chwila w końcu nastała! W jednej z babskich gazet przeczytałam o polskim sklepie internetowym newyoucosmetics.pl, obczaiłam, napaliłam się i kliknęłam. Kilka dni później byłam już właścicielką mojego własnego różowego jaja :))).
Nie będę ukrywać, że po wielu zachwytach, które słyszałam nad owym ustrojstwem spodziewałam się cudu: idealnie nałożonego podkładu o efekcie przypominającego makijaż airbrush. Nie zawiodłam się! Kto by się spodziewał, że dość przeciętnie wyglądająca gąbka, która zwiększa swoją objętość i mięknie pod wpływem kontaktu z wodą może się tak świetnie sprawować! Testowałam ją z produktami różnego rodzaju: z kremami bb, z podkładami mineralnymi, z podkładami w płynie typu longlasting, z korektorami wszelkiej maści i w każdym przypadku sprawdzała się rewelacyjnie. Produkt zawsze nałożony był perfekcyjnie, bez smug, bez niedopracowanych, trudno dostępnych zakątków, bez efektu maski.
Szerszą częścią wystarczy "pobouncować" na czole, brodzie i policzkach, węższą zaś łatwo dotrzeć w okolice nosa, oczu czy brwi. Pod tym względem użyteczności Beaty Blender zastępuje mi przynajmniej dwa pędzle: ten do podkładu i ten do korektora, czasami nawet ten do pudru. Lubię takie praktyczne rozwiązania :))).

Aby przedłużyć żywotność jaja należy je myć po każdym użyciu i pozostawiać do wyschnięcia z daleka od nienaturalnych źródeł ciepła. Do zestawu, który zakupiłam, dołączona była buteleczka Beauty Cleanser, a więc płynu przeznaczonego specjalnie do czyszczenia jaja. Muszę przyznać, że produkt radzi sobie świetnie z usuwaniem wszelkich pozostałości po podkładzie czy korektorze, do uzyskania pożądanego efektu wystarczy zaś naprawdę odrobina.
Jak z pewnością się jednak domyślacie, nie ma produktów idealnych i również jaju mam coś do zarzucenia. Po pierwsze jego cena! Za swój zestaw razem z przesyłką zapłaciłam 118 zł, co uważam za straszne zdzierstwo - w końcu to tylko gąbka! Po drugie jajo nie jest wieczne. Producent zapewnia, że przy właściwej pielęgnacji przy codziennym stosowaniu posłuży nam nawet do 6 miesięcy. Moim zdaniem za tę cenę Beauty Blender powinien być sprawny dobre kilka lat! Po trzecie podczas mycia gąbka nieznacznie puszcza farbę. Nie jest to może jakieś wielkie manko, ale ponownie podkreślę, że za tę cenę można oczekiwać, iż gąbka pozostanie idealnie różowa nawet po kilkakrotnym użyciu... W tym wszystkim najgorsze jest jednak to, że pomimo iż cenę uważam za znacznie wygórowaną, byłabym skłonna wydać te pieniądze ponownie i pewnie to zrobię, gdy żywot tego jaja dobiegnie końca... Chyba źle musi być ze mną, skoro od zakupu nie potrafią mnie powstrzymać zdroworozsądkowe argumenty... Macie tak czasami?

P.S. Mam świadomość, że jajo można dostać znacznie taniej na ebay, ale ja do tej formy zakupów w dalszym ciągu nie mogę się przekonać... Moja ostatnia paczka z Hong-Kongu idzie do mnie już drugi raz drugi miesiąc... Ciekawe, czy w ogóle ją kiedyś zobaczę...    

sobota, 16 lipca 2011

Doniesienia na gorąco...

Poczułam się ostatnio naprawdę wyróżniona... Dlaczego? We wtorek dostałam maila od pani Anety zajmującej się promocją produktów koncernu Procter&Gamble z zaproszeniem na konferencję prasową do Warszawy w piątek 15.07. Czasu na zastanowienie się było niewiele, do środy trzeba było udzielić ostatecznej odpowiedzi. Po wahaniach, czy jechać, czy nie jechać, doszłam do wniosku, że taka okazja może się już nie powtórzyć, w związku z tym decyzja mogła być tylko jedna: JECHAĆ! Z małymi przygodami w postaci nie kursujących o 6:00 rano tramwajów wsiadłam w pociąg relacji Poznań-Warszawa i o 10:00 byłam już na miejscu. Przyznam, że poruszanie się po Dworcu Centralnym to nie lada wyzwanie, ale mimo początkowych trudności z odnalezieniem właściwego przystanku tramwajowego dotarłam do przytulnej knajpki Po Prostu Art Bistro, w której na 11:00 zaplanowane było spotkanie.

Konferencja dotyczyła nowego produktu blend-a-med, mianowicie innowacyjnej pasty do zębów 3D WHITE LUXE Healthy Shine i towarzyszyła jej wystawa cyklu zdjęć promocyjnych autorstwa Roberta Wolańskiego pt. "Olśniewaj uśmiechem, a świat to odwzajemni".
Podczas konferencji głos zabrali eksperci Procter&Gamble zarówno z Polski jak i z Wielkiej Brytanii, z której to marka się wywodzi. Całość zaś prowadził nie kto inny jak Marcin Prokop, który co rusz rozbawiał publikę żartami i ciętymi ripostami :D. Ma chłopak wzrost i gadane - trzeba mu przyznać ;))).
Pasta 3D White Luxe Healthy Shine ma za zadanie łączyć skuteczne wybielanie wraz z ochroną szkliwa. Dzięki niej pozbędziemy się wszelkiego rodzaju przebarwień wynikających ze spożywania określonych napojów, takich jak kawa, herbata, czy czerwone wino, czy też palenia papierosów. Pasta usuwa do 80% przebarwień powierzchniowych i sprawia, że już po dwóch tygodniach stosowania zęby stają się bielsze. Nie jestem póki co w stanie potwierdzić, czy też zdementować tych zapewnień, jako że nie miałam jeszcze przyjemności testować tego produktu. Każdy z gości otrzymał jednak sample, a więc dajcie znać, gdybyście były zainteresowane bardziej wnikliwą recenzją ;))).

Oprócz upominku w postaci nowego produktu i aparatu, który powinien nam, jak sądzę, umożliwić uwiecznianie naszego olśniewającego, białego uśmiechu, firma sprawiła nam wspaniały podarunek w postaci noclegu w hotelu Ibis. Bardzo to miłe, że zatroszczono się o w porównaniu do wszystkich obecnych na konferencji dziennikarzy skromne blogerki. Z tego miejsca pani Anecie i pani Kasi serdecznie dziękuję! :)))

Dzięki temu, że zapewniono nam nocleg, zaistniała możliwość zrobienia "małej" rundki krajoznawczej po naszej zacnej stolicy. W Warszawie byłam dawno, więc tym bardziej nadarzyła się okazja, żeby odkurzyć stare kąty (Pałac Kultury, Starówka, Grób Nieznanego Żołnierza, Łazienki) i odwiedzić nowe (Muzeum Powstania Warszawskiego, Muzeum Więzienia na Pawiaku, Złote Tarasy;))) ). Moim dzielnym przewodnikiem była Anula, autorka bloga anulaat.blogspot.com, bez której nie zwiedziłabym połowy tego, co udało mi się zwiedzić. Przysięgam, że dawno nogi mi tak nie wchodziły w tyłek ;D.
Ogólnie było super! Nie żałuję ani trochę, że zdecydowałam się na wyjazd, bo było naprawdę warto... dla Marcina Prokopa... dla nowych kontaktów... dla wszystkich zabytków... dla MACowych "kupić czy nie kupić" z Anulą i oczywiście dla... Lola`s Cupcakes ;)))
To były doniesienia na gorąco. Z Warszawy mówiła dla Was MizzVintage ;))).

niedziela, 10 lipca 2011

Azjatyckie "cudeńko"

Idąc za ciosem i pozostając w temacie azjatyckich cudeniek, postanowiłam skrobnąć recenzję pudru SkinFood Peach Sake Silky Finish Powder, mimo iż o tym produkcie mowa była już na wielu blogach. Myślę jednak, że nie będę się powtarzać, bo zdanie na temat tego kosmetyku mam zgoła odmienne niż większość blogerek...

Peach Sake to z założenia puder fiksujący, transparentny, bardzo drobno zmielony, mający za zadanie na długo matowić naszą cerę i pozostawiać ją jedwabiście gładką. Opis brzmi ciekawie, solidnie wykonane opakowanie o ładnej szacie graficznej dodatkowo zachęca do zakupu, ale jak to, co znajduje się w środku ma się do zapewnień producenta?

W moim odczuciu ma się nijak. Puder faktycznie jest fiksujący, chociażby już z racji tego, że pozbawiony jest koloru, nie do końca jest jednak transparentny, jako że dość intensywnie bieli. Dla osób o ciemnej karnacji będzie to więc absolutne "no go". Puder jest faktycznie drobno zmielony, drobno do tego stopnia, iż podczas nakładania pyli na potęgę i osadza się wszędzie... Puder faktycznie matowi cerę i czyni ją jedwabiście gładką, ale zaledwie na kilkadziesiąt minut, po tym czasie na twarzy z reguły pojawia się błysk, a produkt sprawia wrażenie, jak gdyby się osypywał. Dotykając twarzy po kilku godzinach po prostu można go wyczuć pod palcami, a cera zaczyna wyglądać na szarą i zmęczoną. Zapach również pozostawia wiele do życzenia. Niby brzoskwinie, w moim odczuciu jednak lekko nadgniłe ;).

Zapewniam Was, że mój egzemplarz jest świeży i oryginalny (zakupiony na allegro z pewnego źródła za 67 zł) i mimo najszczerszych chęci polubienia go, bardzo się na tym produkcie zawiodłam. Spodziewałam się efektu "WOW", a skończyło się na "HMMM...". Wierzę, że jest to kosmetyk dobry, który służy dzielnie wielu osobom, u mnie jednak w roli pudru jako takiego sprawdził się kiepsko. Znalazłam dla niego jednak inne zastosowanie, otóż świetnie służy mi jako baza pod minerały, znacznie przedłużając ich trwałość. Gorąco polecam ten sposób niezadowolonym i rozczarowanym. Myślę, że dzięki temu macie szansę ujrzeć ten kosmetyk w zupełnie nowym świetle... zupełnie jak ja :))).

sobota, 9 lipca 2011

4 x mini BB

Ostatnim produktem otrzymanym przeze mnie w ramach współpracy z AsianStore jest set SKIN 79 zawierający cztery miniaturki ich najpopularniejszych kremów BB (4 x 5 g, cena: 60 zł, do kupienia tutaj). Już na wstępie zaznaczę, że moim zdaniem takie zestawy to świetny pomysł. Za przystępną cenę mamy możliwość przetestować jednocześnie wiele produktów i wybrać ten najodpowiedniejszy dla siebie. Czy wśród niniejszej mini czwórki znalazł się ten jedyny? Przekonajcie się same :))).
1. Super+ BB Vip Gold Collection
Na pierwszy ogień poszedł krem z serii VIP Gold Collection. Produkt jest dość treściwy, dzięki temu nawilżający, ale jednocześnie i tłusty, przez co i jego trwałość się skraca. Bez poprawek na mojej raczej skłonnej do przetłuszczania się w strefie T cerze wytrzymuje do ok. 5 h, następnie zaczyna równomiernie znikać. Taka trwałość jest dla mnie średnio zadowalająca. Odcień jest neutralny, jest to beż z delikatnie szarymi podtonami, dzięki czemu świetnie kryje zaczerwienienia. Samo krycie określiłabym jako średnie. Większych niespodzianek bez korektora nie ukryjemy. Ze względu na gęstość najlepiej nakłada się go tradycyjnym pędzlem do podkładu. W skali 1 do 5, krem zasługuje na 4.

2. BB Diamond Collection Pearl
Krem BB w srebrnej tubce był dla mnie największym rozczarowaniem. Zdecydowanie nie jest to produkt dla mnie. Dlaczego? Głównym zadaniem tego kremu jest rozświetlać. Założenie jako takie jest fajne, samo wykonanie już nieco mniej. Produkt zawiera srebrne drobinki, które to właśnie mają troszczyć się o ów efekt rozświetlenia. Niestety są one dość widoczne, zwłaszcza w sztucznym świetle. Krycie kremu jest marne, podobnie jak trwałość, bez poprawek wytrzymuje do 3 h. Ma przyjemną konsystencję, dobrze współpracuje z pędzlem typu "duofibre", odcień dopasowuje się do koloru skóry. Tylko te drobinki... Brak tu również filtra. Krem może sprawdzić się dobrze u osób o cerze suchej, szarej i zmęczonej. Moja jednak do takowych nie należy, stąd Luminous Beblesh Balm dostaje ode mnie tylko 2.

3. BB Diamond Collection The Prestige Beblesh Balm
The Prestige BB to mój faworyt wśród kremów SKIN79. Produkt ma odpowiednio leistą konsystencję, łatwo się go nakłada. Testowałam go z pędzlem typu "duofibre", myślę jednak, że sprawdzi się także z innymi pędzlami do podkładu. Zdecydowanie na plus tego kremu przemawia fakt, że do pokrycia całej twarzy wystarczy zaledwie odrobina. Bez poprawek wytrzymuje ok. 5-6 h, później pojawia się błysk, cera nie jest jednak nieestetycznie przetłuszczona, a co najwyżej rozświetlona. Ten efekt jest dla mnie jak najbardziej do zaakceptowania. Krycie jest przyzwoite, kolor współgra z naturalnym odcieniem naszej cery. Jestem na tak i daję 4+, tylko dlatego że brak tu filtra i trwałość mogłaby być nieco dłuższa.

4. Super+ Beblesh Balm Triple Functions
BB Triple Functions to najpopularniejszy krem marki SKIN79. Jest treściwy i bardzo nawilżający, przez co oczywiście cierpi jego trwałość. Moim zdaniem u posiadaczek skóry tłustej i mieszanej raczej się nie sprawdzi. Trwałość oceniłabym na 4-5 h, później konieczne są poprawki. Ma dość gęstą konsystencję, beżowy odcień z kapką różu, średnie krycie  i jak dla mnie nieco za intensywny, pudrowy zapach. Mimo że jest to najpopularniejszy krem, to na pewno nie najfajniejszy. W mojej skali ocen dostaje 3.

Ranking:
1. BB Diamond Collection The Prestige Beblesh Balm
2.  Super+ BB Vip Gold Collection
3.  Super+ Beblesh Balm Triple Functions
4.  BB Diamond Collection Pearl

Podsumowując, marka SKIN79 na pewno nie należy do moich faworytów wśród producentów kremów BB, o wiele bardziej odpowiadają mi kosmetyki firmy Lioele czy Missha, które jednak plasują się cenowo nieco wyżej. Mimo wszystko taki set to naprawdę świetne rozwiązanie, polecam zwłaszcza tym osobom, które tak jak ja dopiero zaczynają swoją przygodę z kremami BB i chciałyby przetestować ich możliwie jak najwięcej. Taki zestaw to również rewelacyjny pomysł na prezent dla kosmetycznych maniaczek :))). Co sądzicie? 4 x mini BB na tak czy na nie? ;)

Dziękuję sklepowi AsianStore za umożliwienie mi przetestowania tylu ciekawych produktów. Zaznaczam jednocześnie, iż fakt ten nie miał w żadnym wypadku wpływu na moją ocenę.

wtorek, 5 lipca 2011

Mam roczek! :)))

Na ostatnią chwilę, ale jeszcze zdążyłam... Mój blog obchodzi dzisiaj roczek! 

Dokładnie rok temu, 5 lipca 2010 r. pojawił się tutaj pierwszy post. Muszę przyznać, że był to rok naprawdę udany, nie sądziłam, że w tak krótkim czasie pozyskam tylu fantastycznych czytelników i blogowanie będzie sprawiać mi tak straszną frajdę! 

Z tego miejsca dziękuję wszystkim obserwującym, tym, którzy są ze mną od początku i tym, którzy dołączyli do mnie niedawno. Bez Was cała pisanina nie miałaby sensu, mam więc nadzieję, że i kolejne rocznice będziecie świętować ze mną i to w jeszcze szerszym gronie ;))).

Mam dla Was również pewną niespodziankę, ale postanowiłam, że wstrzymam się z nią, aż mojejKOSMETYKOmanii stuknie okrągły tysiąc obserwatorów. Mam nadzieję, że cierpliwie poczekacie i wtedy będziemy świętować dwie okazje za jednym zamachem ;))).


Buziaki i sto lat! :D

niedziela, 3 lipca 2011

Wszyscy mają Sleek, mam i ja! :D

Uległam! Całymi miesiącami opierałam się urokowi paletek Sleek, bo jakoś żadna nigdy nie była w stanie w pełni przekonać mnie do zakupu. A to paletki były trudno dostępne, a to miały za dużo błyszczących cieni, a to nie odpowiadało mi zestawienie kolorów... Opierałam się i opierałam, dopóki na rynek nie weszła limitowanka Oh So Special i dopóki nie zobaczyłam jej na blogu Greatdee (KLIK, jeśli interesują Was swatche). Zachorowałam! Powiedziałam sobie, że muszę ją mieć i czym prędzej popełniłam zakup na allegro (z przesyłką paletka kosztowała mnie ok. 36 zł). Czas podzielić się wrażeniami, zwłaszcza że to limitka i cienie pewnie wkrótce znikną ze sklepowych półek...

Górny rząd od lewej: Bow, Organza, Ribbon, Gift Basket, Glitz, Celebrate; Dolny rząd od lewej: Pamper, Gateau, The Mail, Boxed, Wrapped Up, Noir
O Sleeku krążą różne legendy... A to że cienie błyszczą się niesamowicie, a to że nie wszystkie są dobrze napigmentowane, a to że się strasznie kruszą w opakowaniu, a to że się sypią podczas nakładania. Cieszę się, że mam wreszcie możliwość zrewidowania tych opowieści i... w zasadzie włożenia ich między bajki. Nie wiem, czy to kwestia egzemplarza, ale ja swoją paletką jestem ZACHWYCONA!

W paletce 5 cieni jest perłowych, 6 matowych. Połysk zawarty w odcieniach perłowych jest w sam raz jak na porządne, błyszczące cienie przystało, o efekt kuli dyskotekowej raczej ciężko. Wszystkie cieszą się świetną pigmentacją, dobrze się ze sobą łączą i nie znikają z powieki podczas rozcierania. Cienie są mięciutkie, w dotyku wręcz kremowe, kruszą się odrobinę, ale pod tym względem nie różnią się niczym od cieni z wyższej półki. Podczas nakładania nie zauważyłam również jakiegoś szczególnego osypywania się ponad normę. 

Co mnie zaskoczyło, to rozmiar paletki - nie sądziłam, że paletki Sleek są takie małe! Zapisuję to jednak na plus, bo taki zestaw z dużym lusterkiem idealnie nadaje się na wyjazdy. Uwielbiam również, kiedy cienie mają swoje nazwy, życzyłabym sobie jedynie, by były one umieszczone na opakowaniu, nie zaś na folii, która najczęściej i tak ląduje w koszu. Jeśli mogę mieć jeszcze jakieś "ale", to chciałabym również, by w paletce znalazł się cielisty cień z odrobiną połysku jako urozmaicenie dla matowego rozświetlacza. Poza tym nie mam jej nic do zarzucenia :))).
Moje ulubione odcienie to zdecydowanie cielisty Bow, który obawiam się, że zniknie z prędkością światła, oraz The Mail, który jest pięknym, niezwykle uniwersalnym, biszkoptowym brązem. Wszystkie inne kolory zresztą też prezentują się cudownie! ;)))

Koniec tych "ochów" i "achów", oto makijaż zainspirowany postem niemieckiej blogerki Paddy z Innen&Aussen:
Makijaż wykonałam tak:
- Pamper na środkową część ruchomej powieki
- Boxed w zewnętrznym kąciku i załamaniu
- The Mail do roztarcia granic
- Bow pod łukiem brwiowym i w wewnętrznym kąciku
- Wrapped Up jako kreska wzdłuż górnej linii rzęs

Jak Wam się podoba? Czy Was też zdołała już dopaść mania na Sleeka? ;)))

sobota, 2 lipca 2011

Manya stylizowanya

Podobnie jak inne blogerki, tak i ja otrzymałam ostatnio od włoskiej firmy KEMON dwa produkty do stylizacji włosów w celu przetestowania. O istnieniu marki dowiedziałam się dopiero z maila od przedstawiciela firmy, pana Adama, a że lubię nowinki, moja radość była tym większa. Zaznaczę jeszcze, że odkąd mam krótkie włosy wciąż poszukuję idealnych produktów do ich stylizacji, produktów, które zwiększą objętość tego, co mam na głowie i sprawią, że w niezmienionej formie będą się trzymać przez cały dzień. Czy tym razem nowinki okazały się skuteczne? Zapraszam do dalszej lektury ;))).

Do testów udostępniono mi dwa produkty:

Fluid zwiększający objętość MACRO (pojemność: 250 ml, cena: 65 zł)

Opis producenta:

Co to jest? MACRO zwiększa grubość i objętość włosów. Nadaje im zdrowy, lśniący oraz pełen życia wygląd. Nie klei się. Nie ma negatywnego wpływu na działanie innych zastosowanych produktów do stylingu.

Chcę! stałej objętości, miękkości i niezrównanego połysku. 

Nakładam! Rękami równomiernie na całą długość włosów umytych i osuszonych ręcznikiem. Włosy suszę suszarką tak jak zwykle.

Czuję! Lekkie, nieposklejane włosy o miłym zapachu leśnych jagód.

Widzę! Naturalnie wyglądającą, wystylizowaną fryzurę.
 
Wskazówka stylisty HAIRMANYA: Fluid stosowany przed cięciem ułatwia wyodrębnienie sekcji oraz sprawia, że praca z grzebieniem w trakcie strzyżenia jest płynniejsza. Warto zastosować MACRO przed wysuszeniem włosów, aby dodać im objętości i uzyskać efekt mokrych włosów.

Co ja myślę?

Na wstępie przyznam, że już sam opis producenta do mnie przemówił: krótki, treściwy, apelujący do wszystkich naszych zmysłów, uprzedzający wszelkie pytania. Podoba mi się! Przemawia również do mnie opakowanie: jest nowoczesne, kolorowe, przyciąga wzrok i jednocześnie cieszy oko. To lubię! Sam produkt również mnie przekonał. Kosmetyk pięknie pachnie owocami leśnymi, zapach utrzymuje się na włosach przez długie godziny i naprawdę rozpieszcza nasze nozdrza ;). Fluid widocznie zwiększa objętość włosów, nie tworząc przy tym na głowie niefajnie wyglądającego, niedającego się ułożyć hełmu. Najbardziej podoba mi się to, że włosy po wtarciu kosmetyku i wysuszeniu nie są sypkie czy sztywne, a stają się bardzo plastyczne, pozwalają się ułożyć zgodnie z życzeniem i pozostają na swoim miejscu przez długi czas. Dla pożądanego efektu wystarczy dosłownie odrobina, po nałożeniu zbyt dużej ilości produktu łatwo uzyskać efekt tłustych włosów, dlatego też oszczędność jest jak najbardziej wskazana ;))). Produkt jest świetny, przede wszystkim dla posiadaczek krótkich włosów, które chcą oderwać je od głowy :D.
 
Żel do włosów COSMO (pojemność: 250 ml, cena: 72 zł)
 
Opis producenta:

Co to jest? COSMO stosowany samodzielnie utrzymuje objętość i utrwala krótkie fryzury. Działa harmonijnie z innymi produktami do stylizacji wykańczania fryzur, podkreślając uzyskiwany dzięki nim efekt, rozświetla włosy. Wygładza, rozdziela i dyscyplinuje włosy. Nie obciąża włosów i stanowi doskonałą bazę dla dowolnego typu produktów do modelowania.

Chcę! różnorodności, szybkości, rozdzielania, trwałości fryzury w ciągu całego dnia.

Nakładam! Wycisnąć na dłoń 2-4 dawki preparatu i nałożyć na wilgotne lub suche włosy i podkreślić fryzurę w dowolny sposób.

Czuję! Miłą w dotyku konsystencję preparatu oraz przyjemny zapach mango i banana.

Widzę! Utrwalenie i podkreślenie fryzury.

Wskazówka stylisty HAIRMANYA: Cosmo zastosowany przed cięciem nadaje solidną strukturę i objętość. Nałożony przed suszeniem zapewnia wsparcie fryzury i grubość włosom.

Co ja myślę?

Również w przypadku tego produktu opis jest zachęcający, podobnie jak wygląd pękatej, kolorowej buteleczki. Pompka w przypadku żelu do włosów to świetny pomysł, gdyż za każdym razem wydobędziemy z opakowania dokładnie taką ilość produktu, jaką chcemy, przy jednoczesnym zachowaniu higieny. Przyznam, że dość trudno było mi testować ten produkt, jako że przy mojej fryzurze żel w zasadzie nie jest mi potrzebny i nie wiem za bardzo, jak miałabym go stosować. Wpadłam na pomysł, żeby nakładać produkt na końcówki włosów i nadać im trochę "wiatrem czesany" look. Średnio mi się udał ten efekt, bo włosy mam za długie i po kilku chwilach po prostu opadały. Cosmo moim zdaniem jest produktem do włosów bardzo krótkich, delikatnie zlepia poszczególne kosmyki, nie obciążając ich. Zapach jest bardzo przyjemny, pachnie niczym "Sex On The Beach", w wersji virgin oczywiście ;))).

Gdzie kupić?

HAIRMANYA to kosmetyki profesjonalne, dostępne głównie w salonach fryzjerskich. Ich wysoka cena wiąże się najczęściej z dużą pojemnością, równie dużą wydajnością i na pewno lepszą jakością niż w przypadku produktów drogeryjnych. Wszystkie przecież znamy efekt "fryzury gwiazdy filmowej" zaraz po wyjściu od fryzjera - znikąd się to nie bierze ;))). Jeśli jesteście zainteresowane marką, zapraszam do przejrzenia oferty na stronie internetowej www.kemon.pl. Jeśli myślicie nad zakupem, zajrzyjcie tutaj www.lokikoki.pl.

A jakie są Wasze ulubione produkty do stylizacji?

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...