Wczoraj obiecałam, że napiszę o tańszym i ogólnie dostępnym mazidle, które nada naszej skórze piękny, opalony odcień. Słowo się rzekło i oto kobyłka u płotu :). Rzecz będzie o balsamie Dove summer glow, którego działanie i cechy ogólne bardzo mnie zaskoczyły, pozytywnie rzecz jasna.
Preparaty samoopalające mają to do siebie, że trzeba się z nimi obchodzić ostrożnie, uważać przy aplikacji, co by nie być potem w ciapki, zwracać uwagę na bieliznę, którą nosimy, żeby nie pomstować później na żółte, trudne do usunięcia smugi, no i sam zapach pozostawia najczęściej wiele do życzenia - początkowo całkiem przyjemny, a z biegiem czasu przeradzający się w subtelny swąd spalenizny, znany z wizyt w solarium.
Zaskoczę Was, jeśli powiem, że w przypadku balsamu Dove żadnej z tych cech nie odnotowałam? Balsam przyszedł do mnie w jednej z paczek w ramach współpracy z marką i sięgnęłam po niego z czystej ciekawości, nie spodziewając się niczego szczególnego. Wybrałam wariant do ciemniejszej skóry, gdyż z reguły te do skóry jasnej w moim przypadku efektów nie dają. Po ok. 3 aplikacjach zobaczyłam pierwsze rezultaty: skórę delikatnie muśniętą słońcem bez plam i smug i, co najważniejsze, unoszącego się dookoła swądu. Owszem, lekko wyczuwalna woń pojawia się po kilku godzinach po aplikacji, ale w porównaniu do innych preparatów tego typu (nawet Pat&Rub, o którym pisałam wczoraj) to naprawdę pikuś. W kwestii właściwości pielęgnacyjnych natomiast, balsam plasuję się na równi z innymi mazidłami tego typu znanymi nam z drogeryjnych półek.
Jeśli nie chcecie więc wydawać kroci na balsamy samoopalające, które w gruncie rzeczy dają porównywalne efekty, i nie straszny Wam ciąg parabenów w składzie, to Dove summer glove szczerze polecić Wam mogę.
